Alicja w krainie czarów (Alice In Wonderland), USA 2010

Oj, chyba powoli zaczyna się ten czas, w którym powinienem sobie zakupić bujany fotel i ogrzewany przez ciepłe kapcie spędzać wieczory na czytaniu książek i wspominaniu jak to kiedyś było dobrze. Dlaczego? Ponieważ po obejrzeniu „Alicji w krainie czarów” mam dokładnie te same odczucia co po zobaczeniu niedawno „Avatara”. To znaczy – że o ile od strony wizualnej, są to piękne filmy – ale tak na dobrą sprawę poza tym nic w nich nie ma i po krótkim czasie fascynacji zaczynam się najnormalniej w świecie nudzić w kinie. Tak było na styczniowym seansie filmu Jamesa Camerona i tak jest teraz na najnowszej produkcji Tima Burtona.

Co jest ogromną szkodą. Bowiem zawsze byłem fanem jego filmów i z niecierpliwością oczekiwałem na kolejne wytwory jego, dość spaczonej, wyobraźni. Do teraz uważam, że najlepszą ekranizacją „Batmana” były jego produkcje, a nie mocno lansowany teraz „odświeżone” spojrzenie na ten temat Nolana. Takie filmy jak „Big Fish” czy też „ Edward Nożycoręki” są pozycjami do których zdarza mi się czasem wrócić – tak by móc przypomnieć sobie jak nieograniczona bywa wyobraźnia, i jak można te jej wytwory przełożyć na język filmowy. „Alicja” się zapowiadała podobnie, bowiem do pracy z reżyserem przystąpiła ekipa która wcześniej pokazała na co ją stać, na czele z Johnnym Deppem czy Dannym Elfmanem.

A rezultat? Cóż, tak jak wspomniałem wcześniej wyobraźnia Tima Burtona w sposób znakomity jest przekładana na język filmowy. Ale poza tymi wizjami, dużo łagodniejszymi i prawie zupełnie nie gotyckimi w porównaniu do wcześniejszych produkcji – niewiele więcej ciekawego tam jest. Owszem, muzyka łatwo zapada w ucho, ale wątpię czy w oderwaniu od filmu będzie mogła funkcjonować. Podobnie pewien niedosyt sprawiają zdjęcia. Owszem, film jest nakręcony w 3D – ale tak na dobrą sprawę, poza kilkoma scenami(takimi bardzie pokazowymi – jak choćby lot w króliczej norze), nie są możliwości tej techniki wykorzystywane.

Największym plusem dla mnie w tym filmie były osoby których nie było widać – czyli aktorzy podkładający głos pod baśniowe postaci. Jak Matt Lucas w roli bliźniaków czy Michael Sheen jako Biały Królik. Ale tradycyjnie wszystkich przysłania swoim głosem Alan Rickman. Podobnie jak to było w „Autostopem przez galaktykę” – sama jego obecność, nawet tak ograniczona jak tutaj powoduje, że w scenach z nim istnieje tylko jego głos. Ale to chyba za mało by iść do kina?

Moja ocena: 5/10