Avatar, USA 2009

Wreszcie udało mi się odkryć jakiś bezsprzeczny plus okularów potrzebnych do oglądania filmu 3D. Otóż doskonale maskują one fakt, iż spokojnie sobie przysypiamy w trakcie seansu. A właśnie to mi się zdarzało w późniejszych fragmentach „Avatara”. Bo niestety – ale jedno co można bezsprzecznie powiedzieć o tym filmie, to jego przydługawość. Jest on o mniej więcej godzinkę za długi, ponieważ gdy już opadnie ekscytacja z nowego środowiska do jakiego zaprasza nas Cameron, to jeszcze dużo czasu mamy do finałowej bitwy. A historia poznawania zwyczajów tubylców nam tego czasu nie potrafi uatrakcyjnić. Ponieważ ten film bardzo jest wysoko oceniany – to może rozwinę co mi się podobało, a co nie…

Na początek troszkę pochwał. Wizualnie ten film rzeczywiście jest sporym krokiem do przodu. Chyba jeszcze nikomu się tak nie udało pokazać mimiki istot humanoidalnych jak obserwujemy to tutaj. Chyba rzeczywiście jest już bardzo blisko momentu w którym będzie można w pełni „wskrzesić” dawne gwiazdy… Podane nam są te humanoidalne istoty w sosie z plany będące orgią dla zmysłów. Co prawda można być malkontentem i narzekać na to iż chyba wszystko już gdzieś widzieliśmy – zarówno te przepiękne latające góry jak i stworzonka, które różnią się od znanych nam tylko dodaniem pary nóg/skrzydeł. Ale odsuwając na bok uczucie deja vu, trzeba powiedzieć, że początkowo ta planeta wbija w kinowy fotel. Aczkolwiek starcza to na jakieś pół godziny filmu, potem zaczyna zauważać się słabości tego obrazu.

Słabości, czyli przede wszystkim scenariusz. Patrząc całościowo, jest to dość wierna kopia historii Pocahontas, z zamianą czerwonoskórych na niebieskich. No i dodaniem opcji latania. Ale poza tym historia częstuje nas wszystkimi schematycznymi rozwiązaniami które doskonale znamy z wielu innych opowieści, na czele z rozgrywanym na dwa tempa finałem. Więc tak na dobrą sprawę w scenariuszowej warstwie nic nas nie zaskakuje (może poza jedną śmiercią – ale taka śmierć tej osoby jest konieczna dla zakończenia). Ok., jedna rzecz jest zaskakująca – dlaczego Cameron skopiował Lucasa i zaserwował nam zakończenie rodem z „Powrotu Jedi”? Tańczące pluszami były denerwujące, niebieskie Na’vi ruszające się w innym stanie świadomości niewiele im ustępują.

Kolejną rzeczą w której twórcom filmu się udało ponieść druzgocącą porażkę są bohaterowie. Przez ekran przetaczają się tłumy jednowymiarowych postaci, które tak na dobrą sprawę, potrzebne są tylko po to, by bohater mógł przejść jedynie słuszną drogą. A więc jest krwawy generał myślący tylko o Misji, szef misji myślący tylko o Zysku akcjonariuszy, naukowcy myślący tylko o Wiedzy a nie Zysku – no i Pocahontas. A nasz główny bohater? Ja wiem, że do marines nie biorą zbyt inteligentnych facetów – bo w końcu ich głównym zadaniem jest desantowanie się na plażę pod lufy obrońców, ale rzucenie kawalerii szarżą na uzbrojoną w karabiny maszynowe piechotę jest dość niestandardowym posunięciem taktycznym. A poza tym częstuje nas on komentarzami z offu których nie powstydził by się Stirlitz, a poza tym jest piórkiem na wietrze historii. Ja mu każą to szpieguje, jak się zakocha, to przestaje szpiegować – a jak mordują, to się oburza.

Jakiś czas temu, czytając opinie o „Zmierzchu”, natknąłem się na pojęcie „marysuizm”. Czyli bohaterowi się wszystko udaje, a on z uśmiechem na ustach przechodzi do kolejnej sceny. Tu jest dokładnie tak samo. Pojawia się zmutowany koń – minuta i już nasz bohater go dosiada, poziom zakończony, idziemy dalej. Pojawia się przerośnięty nietoperz – minuta i już nasz bohater doskonale nim lata. I tak dalej – aż do ostatniej sceny. Po co się emocjonować jego problemami, skoro z góry wiadomo, że z uśmiechem na ustach je rozwikła?

Z tym filmem jest dokładnie jeden problem. Na małym ekranie straci wszystkie swoje atuty – a jest to taki obraz, który powinno się obejrzeć z palcem na przycisku przewijania, czego w kinie nie ma. Przy „normalnym” oglądaniu nuży i usypia. Niestety – sądząc po ilości brzęczących dolarów w kieszeniach producentów, czeka nas sequel. A sądząc po zamiłowaniu Camerona do długaśnych filmów – parodzoinny. Ale ja się na drugą wizytę na Pandorze nie piszę…

Moja ocena: 4/10