Bejbi Blues, Polska 2012

Nie da się ukryć że polskie kino potrafi zaskakiwać. Niestety, ale przeważnie jest to zaskoczenie na minus. Po wielu sygnałach, że kryzys jaki toczył naszą kinematografię zaczyna powoli ustępować idzie się do kina na rodzimy film z troszkę mniejszą rezerwą niż jeszcze całkiem niedawno. Ale potem się ogląda coś takiego jak „Bejbi Blues” i człowiek znowu sobie mówi: Polski film? Nie, dziękuję. A dlaczego aż tak źle jest w tym przypadku? Cóż, ten obraz ma tyle słabych czy też żenujących stron, że nie do końca wiadomo od czego zacząć. Ale jakoś trzeba, więc…

Po pierwsze, jeżeli film próbuje opowiadać o jakimś ważnym społecznie temacie, a takim bez wątpienia aktualnie jest rodzicielstwo wśród nastolatek – to powinien się rozgrywać w jakimś świecie który nawiązuje do rzeczywistości w której ten problem jest obecny. A tutaj odbywa się to niewiadomogdzie. Niby jest to współczesna Warszawa, ale nie do końca – autorka swobodnie skacze po geografii zahaczając nie tylko o stolicę. Podobnie ma się z życiem głównej bohaterki. Niby jest to współczesna Polska, ale bardziej przypomina bajkowy świat rodem z TVNowskich komedii romantycznych, gdzie nawet najbardziej podrzędna praca pozwala na garderobę jakiej nie powstydziła by się Joan Collins i mieszkanie urządzone przez architekta wnętrz. I narkotyki na co dzień.

Po drugie, troszkę głupio się czuję jako widz, jeżeli scenarzystka przyjęła założenie że film będą oglądać sami idioci i można uznać że logika i rozsądek są dla nich obce. Załóżmy że ten wcześniejszy świat jest możliwy. Ale już postępowanie nie tylko głównej bohaterki, ale również jej matki, czy też ojca dziecka z swoją, jest zupełnie oderwane od rzeczywistości. W końcu skoro widać że ktoś sobie nie radzi z dzieckiem – to na pewno rozwiązaniem jest odsunięcie się. Zresztą, najbardziej symptomatyczna dla tego podejścia jest kwestia klucza od szafki na bagaż. Skoro on został przekazany (w nieznany nam sposób) to dlaczego nie można było przekazać zawartości tejże skrytki?

Po trzecie – aktorstwo. Ja rozumiem że główni bohaterowie są odgrywani przez debiutantów. I rozumiem że poza sztucznym deklamowaniem swoich kwestii nie za wiele są w stanie zrobić. Ale co tutaj robią takie osoby jak Stenka, Frycz czy Figura? Chyba tylko Mateusz Kościukiewicz wypadł naturalnie w swojej roli. Ale to było łatwe, bo jest to kalka jego ról z „Wszystko co kocham” i „Bez wstydu” z lekko tylko przesuniętym akcentem.

A po czwarte, strona techniczna. Ja rozumiem młodzieżową pracę kamery, ale bez przesady – sztuczność tego całego falowania aż razi po oczach. Tak samo montaż, nie mogący się zdecydować czy będzie to styl teledyskowy czy bardziej „Koń turyński”. Przez co nie ma czegoś takiego jak rytm opowieści.

Pozwolę sobie na tym skończyć, bo chyba nie mam ochoty na pastwienie się…

Moja ocena: 2/10