Czarny łabędź (Black Swan), USA 2010

Amerykanie to się mają fajnie. Dla nich ten film był jednym z ostatnich w poprzednim roku i dzięki temu mogą mówić o dobrym zakończeniu roku. Natomiast na nasze ekrany wszedł on dopiero w styczniu, więc troszkę głupio mówić że to jest film roku. A ma spore szanse nim zostać, nawet pamiętając że przed nami jeszcze 11 miesięcy i spora ilość premier. Ale nieczęsto się zdarza film który by tak trzymał w napięciu i zmuszał do myślenia jeszcze długo po wyjściu z kina. Jeśli oczywiście można myśleć, a nie tylko się koncentrować na podziwianiu tego co spotkało widza przed chwilą.

Ten obraz ma sporo zalet i ciężko jest wyróżnić którąkolwiek z nich. Dlatego troszkę w losowej kolejności będę o nich pisać. Świetna jest atmosfera filmu. Możemy oglądać jak staje się coraz gęściejsza i coraz mniejszej ilości informacji możemy być pewni. Nawet pewne wyjaśnienia w finale nie do końca rozjaśniają co tak naprawdę jest rzeczywistością a co tylko wyobrażeniem naciskanej ze wszystkich stron głównej bohaterki. Te wrażenie zaciskania się pętli wokół niej potęgowane jest poprzez użycie bardzo wielu ujęć kręconych z ręki, które są bardzo niepokojące i dodatkowo wymaniane muzyką Clinta Mansella. Jest ona oparta na partyturze tytułowego baletu – ale na tyle przekształconej by nie zatracić charakterystycznych dźwięków, ale by również szarpać nerwy widza. Bardzo skutecznie na dodatek.

Bardzo dobrze film jest skonstruowany. Zaczyna się od bardzo ciekawej sceny snu głównej bohaterki w której odgrywa rolę Białego Łabędzia i która zapowiada to czego możemy się spodziewać w miarę rozwoju akcji – a kończy się on odegraniem tego spektaklu na scenie. Ale jakie to jest odegranie. Trzymające w napięciu, szybkie i mistrzowsko wręcz łączące wyobraźnię, rzeczywistość, sztukę i efekty specjalne. Chyba najlepsza końcówka jaką widziałem w ostatnich latach. Naprawdę nie spodziewałem się, że może balet tak trzymać w napięciu…

No i wisienka na torcie, czyli Natalie Portman. To że jest to aktorka która potrafi zdominować uwagę widza na sobie i utrzymać na swoich barkach było wiadome od dawna. Tutaj dodatkowo ma wsparcie w pozostałych elementach filmu. I naprawdę jest to rola majstersztyk. Nie jest tutaj uroczą dziewczyną do których nas przyzwyczaiła – tylko biedną, troszkę zniszczoną kobietą, która żyje zdominowana przez innych. I która zaczyna popadać w szaleństwo. Przestaje rozróżniać to co jest rzeczywistością a co tylko wytworem jej wyobraźni, i również tracimy to rozgraniczenie my, widzowie. Pozwolę sobie zakończyć tą recenzję ostatnią jej kwestią z tego filmu: „I was perfect...”

Moja ocena: 9/10