Książę Persji Piaski czasu (Prince of Persia Sands of time), USA 2010

Ech, nie ma to jak ten powiew nostalgii za starymi dobrymi czasami. Kiedy gry na komputerze był fajne i zarywało się przez nie wiele nocy. A nie jak teraz – producenci ścigają się na gęstość mgły jaką jest w stanie obsłużyć silnik graficzny ich gry, a resztą mało kto się zajmuje. A oryginalna gra miała cztery kolory na krzyż, scenariusz dający się opisać jednym zdaniem i moc przyciągania neodymowego magnesu… Ale ja nie o tym miałem.

Tak troszkę niespodziewanie, bo przecież kto by się spodziewał po ekranizacji gry cokolwiek interesującego – szczególnie znając zdolność Hollywoodu do masakrowania oryginalnych pomysłów – a tu taka niespodzianka. Wydaje mi się, że jest to najlepszy film przygodowy ostatnich lat, od czasu pierwszej części „Piratów z Karaibów”. Czyli od 7 lat. Co prawda nie ma tutaj takiego równego tandemu postaci, ale dwójka głównych bohaterów wystarczająco to rekompensuje. Troszkę szkoda, że słabym czarnym charakterem okazuje się Ben Kingsley, ale cóż – sam kiedyś przyznał że w pewnego rodzaju filmów gra tylko dla kasy.

Ale wracając do najważniejszych postaci filmu. Jake Gyllenhaal kolejny raz pokazuje że jest bardzo uniwersalnym aktorem i obojętnie czy gra mocną skomplikowaną psychologicznie postać jak w „Brokeback mountain” czy w niedawno opisywanych przeze mnie „Braciach”. Tutaj bardzo umiejętnie łączy łobuzerski wdzięk z mocą wybrańca przeznaczenia. Tak swoją drogą wydaje mi się, że byłby o wiele lepszym Bondem niż jest aktualny blondas. Dlaczego pomyślałem o Bondzie? Oczywiście przez jej pierwszy występ w naprawdę pierwszoligowym filmie – czyli dziewczyny Bonda z „Quantum of Solance”. Filmu w którym jej Strawberry Fields z łatwością przyćmiła główna przyjaciółkę agenta 007. Potem była „Radio Łódź” (świetny tytuł, nieprawdaż?) i tegoroczne „Starcie Tytanów”. Chyba mamy kolejną młodą Brytyjkę na hollywoodzkim Olimpie. A co najważniejsze – między obojgiem bohaterów jest chemia, więc ogląda się ich z przyjemnością.

Wspomniałem troszkę wcześniej o „Piratach z Karaibów”. Oba te filmy łączy postać producenta Jerry’ego Bruckheimera. Znanego z tego, że w jego filmach może nie zawsze jest dobry scenariusz, ale za to można liczyć na szybką akcję, piękne kobiety i sporo wybuchów. A czasem tak mu się udaje połączyć te wszystkie składniki, że pomysł naprawdę wypala. Tak jak wspomniany film o piratach. Tak jak „Twierdza”, jak „Bad Boys” czy jak „Top gun”. Tutaj w dodatku na reżyserskim stołku zasiadł bardzo dobry reżyser, który potrafił skutecznie zamaskować mielizny scenariusza i uwypuklić atuty. I w ten sposób powstał naprawdę fajny kawałek kina rozrywkowego…

Moja ocena: 8/10