Larry Crowne, USA 2011

Zapewne już wiele razy zdarzyło mi się wspomnieć, że mam słabość do komedii romantycznych. Szczególnie takich, które starają się zarazić widza swoim optymizmem. Co powoduje, że często bardzo mi się podobają filmy, które obiektywnie rzecz biorąc są kiepskimi produkcyjniakami z kompletnie oderwaną od rzeczywistości fabułą. I uczciwie muszę przyznać, że bardzo podobnie jest w tym wypadku. Film jest nudny, oblepiony wręcz amerykańskim cukierkowym optymizmem i nawet wyłączając zdrowy rozsądek, ciężko jest wierzyć w to, co widzimy na ekranie. Ale mi się film podobał i wyszedłem z kina w bardzo dobrym nastroju. Szczególnie że napisy końcowe samopoczucie po filmie jeszcze umacniają, za pomocą sympatycznej muzyki i interesującego kolażu filmowego.

Reżyserem filmu jest Tom Hanks, któremu nie aż tak często się zdarzają wycieczki na to stanowisko. Wcześniej wyreżyserował tylko jeden film kinowy, „That Thing You Do!” kilkanaście lat temu. Film dość podobny w wymowie i z tego co pamiętam równie przyjemnie się oglądający. Co jest interesujące, bowiem zdarza mu się również stawać za kamerą w telewizyjnych produkcjach i są to dużo poważniejsze obrazy. Ciekawe skąd wynikają takie różne ścieżki kariery reżyserskiej. Tutaj reżyseria jest na tyle poprawna, że wręcz niezauważalna – wszystkie meandry fabuły następują w logicznej na swój sposób kolejności, a zachowania bohaterów są jako-tako wytłumaczalne. Oczywiście, jeśli weźmie się poprawkę na wspomniany wcześniej ogromny optymizm który stara się nam przekazać.

Silną stroną tego filmu są postacie które przemykają na drugim planie, które nie są zbyt kluczowe, ale pomagają wzmocnić jeszcze pozytywny i radosny przekaz całości obrazu. Uroczo wręcz przerysowany jest mąż nauczycielki która zmieni życie tytułowego bohatera – grany przez Bryana Cranstona, z tym swoim uzależnieniem od pań mających czym oddychać i dobrym samopoczuciem wynikającym z postowania w Internecie. Mnie najbardziej rozśmieszyła, ale głównie z powodów sentymentalnych, postać odgrywana przez Rami Maleka, studenta Steve’a Dibiasi który nie za bardzo nadąża za tym co się dzieje, ale jest pełen entuzjazmu. Pamiętam go z, niestety, krótko żyjącego sitcomu „War at home”, gdzie grał bardzo podobną postać, tylko jeszcze bardziej przerysowaną.

Pisałem na początku że troszkę ciężko jest uwierzyć w to co widzimy na ekranie. Ale to wiadomo już po przeczytaniu streszczenia filmu, bowiem ciężko jest zrozumieć faceta, który mając w domu Julię Roberts – potrzebuje korzystać z internetowych uciech. Ale cóż, poza tym, to fajnie się ten film oglądało…

Moja ocena: 7/10