Lot (Flight) USA 2012

To że Robert Zemeckis potrafi robić świetne filmy było wiadome od dawna. Od dawna też nie zdecydował się on na zrobienie nieanimowanego filmu, wiec pojawienie się „Lotu” na pewno było dużym zachęceniem do odwiedzenia kina. A czy było warto? Hmmm, nie do końca potrafię dać jednoznaczną odpowiedź. Bo ten film warto zobaczyć, ale też nie jest to taki poziom, jakiego się można było po reżyserze spodziewać – za dużo jednak w nim mielizn i typowych dla amerykańskiego filmu rozwiązań.

Film świetnie się zaczyna – cała sekwencja narkotyzującego się pilota, jego ciężki powrót do codzienności ciąga, a potem jest katastrofa. Pokazana tak, że siedzi się na krawędzi kinowego fotela i pomimo że znany jest jej wynik, to napięcie wręcz wisi w powietrzu. Potem niestety jest już gorzej. Nie sprawdza się za bardzo postać Nicole, dodanej by być uzupełnieniem wpadającego w coraz cięższy nałóg głównego bohatera. Jej radzenie sobie ze swoimi problemami a także łatwość z jaką wychodzi na prostą troszkę brzmi fałszywie. A poza tym zwalnia rytm opowieści skoncentrowanej na pilocie i odrywa nas od niego.

Ale największym dla mnie zgrzytem jest zakończenie. Dokładnie takie jakiego można by się spodziewać po hollywoodzkim hicie i dokładnie takim, jakie zupełnie nie pasuje do pozostałej części filmu. Dodatkowo jest ono niemiłosiernie przeciągnięte i dłuży się niczym w „Powrocie króla”. A już przy sentymentalnej scenie z „osobą której nigdy miałeś okazji poznać” bolą zęby. Cóż, ja rozumiem że kino rządzi swoimi prawami i dla podtrzymania sympatii widza robi się wiele – ale szkoda że taki twórca jak Robert Zemeckis nie odważył się na pójście troszkę mniej utartą ścieżką. Bo on chyba by mógł.

Rzeczą która na pewno się broni w tym filmie jest ścieżka dźwiękowa. Chyba każdy utwór jest dobierany z kluczem i każdy niesie za sobą jaką informację dla widza. A jednocześnie wszystkie one są znanymi i świetnymi przebojami, które potrafią jeszcze bardziej wciągnąć w opowieść. Tutaj pozwolę sobie na pewną niekonsekwencję i powiem że nawet jeśli o kilku utworach też można powiedzieć że znalazły się tam bo były oczywistym wyborem (np. przedstawienie postaci granej przez Johna Goodmana). Ale akurat to nie razi tak jak schematyzm w scenariuszu…

Moja ocena: 6/10