Melancholia, Dania / Szwecja / Francja / Niemcy, 2011

Chyba nadszedł czas na skreślenie Larsa von Triera z mojej listy reżyserów na których filmy chodzę niezależnie od recenzji. Nawet jeśli przyjąć, że ten akurat film miał je dobre czy też nawet entuzjastyczne. Ale od czasu „Tańcząc w ciemnościach” przeplata on filmy średnie(„Melancholia”) ze słabymi(„Antychryst”) i bardzo słabymi, jak „Szef wszystkich szefów”. Czyli troszkę szkoda czasu na niego – jeśli w naszych kinach jest sporo innych, zupełnie nieodkrytych twórców. I piszę to niezależnie od zachowania reżysera, którego spektakl w Cannes zapadnie na długo w pamięć.

Największym zarzutem jaki mam do „Melancholii” jest jej struktura. Film składa się z dwóch połówek – które w teorii skupiają się na poszczególnych siostrach, ale nie wiem czy na tyle mocno, by powiedzieć że są im poświęcone. Pierwsza część filmu jest poświęcona pogrążonej w depresji Justine, która próbuje przetrwać swoje wesele, ale przegrywa tą walkę. I niestety, ale wraz z nią przegrywamy i my. Bowiem jest to bardzo długa godzina, która równie dobrze mogłaby być relacją z wesela pierwszej lepszej osoby – taką relacją jaką zwykle katuje się bogu ducha winnych dalszych krewnych na różnych przyjęciach. Owszem, bardzo dobrze zagraną, ale przekazującą nam niewielką dawkę informacji, którą spokojnie można by pokazać w kilka minut.

Dopiero druga część nadaje się do oglądania. Nadciągająca planeta na kursie zbliżeniowym z ziemią, niepewność co do dalszych losów – pozwala pokazać zmianę w zachowaniach głównych bohaterek. I skupia uwagę widza na wpływie sytuacji na zmianę postaw, statecznych wydawałoby się, osób. Pozwala to również na bardzo dobry aktorski pojedynek pomiędzy Kirsten Dunst a Charlotte Gainsbourg. Pierwszą z nich chyba słusznie jury w Cannes wyróżniło nagrodą dla najlepszej aktorki. Szkoda tylko że wrażenie z tego jest stłumione przez wcześniejszą część filmu.

Swoją drogą, bardzo ciekawe jest to jak w filmie Lars von Triera sportretowani są mężczyźni a jak kobiety. Ci pierwszy kompletnie niewidoczni, nieradzący sobie z niczym, zwykłe popychadła – mogący tylko bezsilnie tupnąć nogą, jak chociażby Stellan Skarsgard w swojej ostatniej scenie. A kobiety? One rządzą i są siłą sprawczą wszystkich działań. No i tylko one pozostają gdy sytuacja zaczyna przerastać bohaterów. We wcześniejszych jego filmach było dość podobnie – aczkolwiek nie aż tak wyraźnie. Ciekawe dlaczego na stare lata ten pogląd na genderowe role się u von Triera wyostrzył…

Moja ocena: 5/10