Na własne ryzyko (Safety Not Guaranteed), USA 2012

Ostatnio miałem okazję przeczytać w jednej z recenzji zupełnie innego filmu że jest on „nakręcony w typowy dla festiwalu w Sundance sposób – taki słodko-gorzki”. Korzystam z tego cytatu z jednego powodu, bowiem doskonale on opisuje również „Na własne ryzyko”. Taki mały, niskobudżetowy, skromny film, który właściwie mógłby się dziać wszędzie – i w którym każdy może znaleźć jakiś jego fragment z którym może się identyfikować.

Sam film jest taki letni. Nie za ciekawy, ale też ciężko jest się na nim nudzić. Niby bohaterowie są interesujący, ale też nie do końca można z nimi sympatyzować. No może poza biednym stażystą, który wyraźnie nie jest w zrozumiałym dla niego środowisku. Sama historia miłosna, lekko podlana sosem s-f też nie jest ani zbyt oryginalna, ani zbyt schematyczna – taka do obejrzenia. Swoją drogą, dobrze, że twórcy tego filmu zdecydowali się na takie a nie inne zakończenie. Pasuje ono do całości filmu, a nie jest takim pójściem na łatwiznę, jakiego można by się spodziewać. Co zawsze warto podkreślać.

Film jest dziełem twórców dopiero debiutujących na kinowym ekranie. Zarówno reżyser Colin Trevorrow, jak i scenarzysta Derek Connolly są debiutantami w fabule. I tego nie widać. Owszem, zapomina się po filmie niedługo po wyjściu z kina, ale też nie ma w nim miejsca w którym dało by się zauważyć rażące błędy czy też płycizny. A to też jest wartością nieczęsto spotykaną. W końcu w amerykańskich realiach wcale nie jest aż tak trudno zebrać na film budżet poniżej miliona dolarów (ten akurat film miał ponoć 750 tys.), przez co dość często przez nasze kina przetaczają się potworki, których twórcom wydawało się, że mają jakąś historię do opowiedzenia, a tak naprawdę tylko realizują swoje grafomańskie zapędy.

Tak podsumowując, to jest to dość przyjemny pomysł na spędzenie zimnych i wietrznych wieczorów jakie teraz spotykamy na co dzień i pomimo że nie jest to żadne arcydzieło, ani też raczej nie będziemy odczuwać potrzeby posiadania płytki z tym filmem na półce – to warto go zobaczyć. Choćby tylko po to, by przekonać się czy ogłoszenie z plakatu zapowiadającego film zostało napisane przez świra, czy też nie…

Moja ocena: 6/10