Outlander, USA 2008

Troszkę przypadkowo trafiłem na ten film. Poszedłem do kina na coś kompletnie innego, ale okazało się że akurat odbywa się festiwal filmów s-f, leci na nim film którego nie widziałem i którego raczej nie będę miał okazji gdzie indziej zobaczyć. W dodatku nic o nim nie wiedziałem – w przeciwieństwie do pierwotnie planowanego obrazu. No i bilety były za darmo. Później się okazało że nie do końca, ale to mało istotny szczegół. I dość szybko okazało się to słuszną decyzją. Po pierwsze nie była to strata czasu, po drugie był to film obrażający widza, a po trzecie, last but not least, grała w nim jedna z moich ulubionych aktorek.

Ale zacznijmy od początku. Film jest dość udanym połączeniem s-f, horroru i może nawet gore w scenerii historycznej. Scenariusz trzyma w napięciu i nie ma jakiś wielkich i odstraszających od seansu dziur. Wydarzenia prowadzą po kolei od rozbicia się statku, do ostatecznej i mocno krwawej konfrontacji. Wszystkie ważne postaci są należycie rozwijane podczas opowieści i motywacje ich zachowań są dość dobrze wyjaśnione. Zachowane są proporcje pomiędzy scenami gadanymi, akcją i komediowymi przerywnikami. I nawet finał, choć długi i z kilkoma punktami kulminacyjnymi nie jest przesadzony, nie zanudza widza i nie oferuje jakiś cudacznych rozwiązań.

I w tym miejscu trzeba – mocno spojlerując – powiedzieć zdań kilka o filmowym potworze. Tutaj jest w sposób bardzo dobry rozwiązany jego/jej(tego?) wątek. Jest dość dokładnie, i co najważniejsze w sposób trzymający się praw logiki, opowiedziane skąd się wziął i dlaczego zabija. A to jest nieczęste w tego typu filmach, że można zrozumieć motywację i nawet troszkę sympatyzować z tym mordującym seryjnie ludzi zwierzakiem. Najlepiej jest to pokazane w ostatniej scenie z udziałem kosmicznego monstrum – to wahanie w oczach głównego bohatera, który wie że to co robi jest koniecznością, ale też wielką i nieodwracalną krzywdą. Niezasłużoną przez potwora. W końcu mniejsze zło to nadal zło.

Wracając do jednej z moich ulubionych aktorek, czyli Sophii Myles. Na szczęście w tym filmie nie została potraktowana w sposób typowy dla produkcji opowiadających o tym okresie czy też s-f, czyli tylko jako piękny ozdobnik i nagroda dla powracającego po dramatycznej walce bohatera. Tutaj ma troszkę momentów do grania – jak scena w której pierwszy raz zabija kogoś, w której jej spojrzeniem wyraża się sporo emocji, od zaskoczenia, po satysfakcję z własnych umiejętności. Aczkolwiek niezbyt jej do twarzy w rudym. Nie trzeba chyba dodawać, że gra dobrze. Towarzyszą jej na ekranie w miarę znane nazwiska, które nie schodzą poniżej pewnego poziomu, jak Hurt, Perlman czy Caviezel. Więc ten element też trzyma dość wysoki poziom.

I na koniec mała łyżka dziegciu. Nie wiem czy to wina kina w którym miałem przyjemność oglądać ten film – czy też może tak został on nakręcony – ale jakoś obrazu była fatana, niczym średniej jakości screener ściągnięty z internetu. To szczególnie boli, jeśli mamy do czynienia z pięknymi pejzażami, efektami specjalnymi i dziewiczą przyrodą na ekranie. Fiordy czy góry prezentują się na ekranie ładnie – tylko strasznie niewyraźnie...

Moja ocena: 7/10