Połów szczęścia w Jemienie (Salmon Fishing in the Yemen), W. Brytania 2011

Cóż, chyba nazwisko Lasse Hallströma trzeba skreślić z listy reżyserów na filmy których warto chodzić. „Połów szczęścia w Jemenie” to kolejny po „Wciąż ją kocham” obraz, który mocno przetworzoną papką dla ściśle sformatowanego targetu. Myślę, że mogę sobie pozwolić na użycie niezbyt ładnej, ale bardzo pasującej w tym wypadku korporacyjnej nowomowy. Bo dokładnie takim, dokładnie przygotowanym dla odpowiednich grup widzów – wprost z korporacyjnej sztampy - jest to film. Szkoda, bowiem ten reżyser w takich obrazach jak „Co gryzie Gilberta Grape'a” czy „Kronikach portowe” pokazał, że ma w sobie spory talent do kameralnych i bardzo wciągających opowieści.

Tutaj natomiast wszystko jest narysowane bardzo grubą kreską, nachalnie wciska się widzom banalne morały, a na wypadek gdyby któryś z oglądających się zamyślił i nie śledził uważnie akcji – to stosuje się ograne chwyty rodem z kiepskich thrillerów, czyli pasująca do atmosfery muzyczka przygotowująca do danej sceny i przekonująca co powinniśmy myśleć o niej. Domyślam się, że tak jak poprzedni film Hallströma „Wciąż ją kocham” był skierowany dla nastolatek wyrastający z sagi Zmierzchu, tak „Połów…” skierowany jest dla bardziej dojrzałych kobiet, fanek poradników obiecujących nowe życie w 5 minut oraz zakochanych w egzotycznych krajach. Czyli pań które niedawno oglądały „Jedz, módl się i kochaj” – a w Polsce czytają czy słuchają książek i programów Beaty Pawlikowskiej.

I tak, możemy się przekonać, że nawet nudnawy facet na pewno w głębi jest pełnym uroku człowiekiem, a jego głupie na pierwszy rzut oka hobby może być idealną sprawą dla obojga. Dodatkowo widzimy, że jak bardzo się chce, to można zrobić wszystko, wiara przenosi góry, jak odpowiedni czas nadejdzie to będziemy wiedzieć jaką podjąć decyzję – frazes goni frazes. Dodatkowo wygląda na to, że w filmie jest jedna rzecz wzięta (aczkolwiek troszkę przerobiona) z życia. Mianowicie wydaje mi się, że film powstał na zamówienie rządu, który chciałby pokazać obraz pokazujący jakiegoś Araba w pozytywnym świetle. I stworzono postać wręcz idealną. Mądrą, silną, troszczącą się o swój lud – i potrafiąca wesprzeć słabszych. Postać będąca potomkiem w prostej linii Stalina z sowieckich filmów lat czterdziestych. Ba, nawet tamtejszy terrorysta jakoś perspektywę pójścia do raju i spotkania z hurysami wita z kwaśną miną.

Dlaczego nie dam temu filmowi najniżej nowy? Cóż, mam słabość do Kristin Scott Thomas, na Emily Blunt zawsze miło popatrzeć, a Ewan McGregor ma kilka w miarę śmiesznych zdań do powiedzenia. Ale to tyle.

Moja ocena: 3/10