Poradnik pozytywnego myślenia (Silver Linings Playbook), USA 2012

Film który z jednej strony jest bardzo wysoko oceniany przez widzów, w wyścigu po Oskary zdobył aż 8 nominacji (recenzja jest pisana jeszcze przed ich rozdaniem) – ale nie do końca przekonał do siebie krytyków. Dość słusznie oni zarzucają filmowi niewykorzystanie dość mroczej pierwszej części i wejście w utarte schematy komedii romantycznej w drugiej. I ja chyba bardziej skłaniam się ku zdaniu krytyków. Owszem, ma ten film swoje plusy, ale patrząc nań całościowo, to jednak poza solidną średniość się nie wychyla.

Osoby które mają okazję czytać moje recenzje filmów, czy też nawet śledzą jakie firmy się tutaj pojawiają, to wiedzą że mam słabość do komedii romantycznych. Więc nie powinno dziwić, że wybrałem się na ten film dość szybko po jego premierze – będąc zaintrygowany dwutorowym przyjęciem. I cóż, w pełni się z tym zgadzam. Z jednej strony sympatyczni bohaterowie, schematy które dobrze znamy (i w znaczącej części lubimy), ale z drugiej czegoś brakuje i nie udało się, przynajmniej mi, wciągnąć w ten film. Czytałem, bodajże w „Gazecie Wyborczej” świetne podsumowanie tego filmu przez psychologa, który ocenił ten film jako zbiór dobrych życzeń i spłyceń. Co przy komedii romantycznej nie razi, bo takie są reguły gatunku, ale już przy dramacie psychologicznym – a jakim ma ambicje być ten film – drażni.

O ile zawiązanie historii z głównym bohaterem w szpitalu, tego powodami, rodzinną przeszłością – jest całkiem interesujące i zaciekawia. Natomiast potem jest już gorzej. Bohater łatwo podąża od punktu a do punktu b, jego starania są podkreślane dość umiejętnie dodanymi bohaterami drugoplanowymi (jak ten grany przez Chrisa Tuckera czy Paula Hermana), ale dość szybko zaczynają spotykać się tylko z obojętnością. W dodatku wszystkie postaci które mamy okazję oglądać są, aż do przesady, pozytywne. Nawet winowajczyni tej całej sytuacji – małżonka głównego bohatera – okazuje się być sympatyczną osobą. A jak wiadomo, co za dużo cukru, to niezdrowo…

Wydawało by się, że mocnym punktem tego filmu są kreacje aktorskie, ale też nie było to zbyt trudne zadanie dla aktorów. Poza pojedynczymi – większość scen pozwala na granie na jednej nucie i szarżowanie. Świetnie to widać na przykładzie roli Roberta De Niro. Jego postać jest tak stereotypowa, że aż przerysowana. Ale jak widać, amerykańskiej akademii się to podoba….

Moja ocena: 5/10