Star Trek, USA 2009

Nie jestem trekkiem, filmy czy seriale z uniwersum wymyślonego przez Gene’a Roddenbery’ego oglądam tylko jak przypadkiem na nie trafię – bo to całkiem ciekawe kawałki s-f są. Dlatego podchodziłem do nowej części ponad czterdziestoletniego cyklu z ciekawością, ale bez czołobitnego respektu. Dlatego może nie byłem w stanie zobaczy wszelkich nawiązań do wcześniejszych obrazów czy też rażących z nimi sprzeczności, tylko mogłem oglądać sam film.

Film zaczyna się kiepsko – od narodzin głównego bohatera przeplątanych bitwą z obcym najeźdźcą. Zgodnie z panującą ostatnio mogą, sceny wyglądają jakby były filmowane przez kamerzystę w trakcie ataku epilepsji, a montowane przez kogoś z ADHD. Na szczęście później to się troszkę uspokaja – ale pierwsze dość negatywne wrażenia pozostają. Podobnie jak złe przeczucia – sam fakt przemieszania odejścia jednej ważnej osoby i rodzenia się innej, mocno przypomina inną sagę s-f. I te nawiązania mocno się widać w dalszej części, od dorastania głównego bohatera gdzież na zapomnianej przez wszystkich pustyni, poprzez lodową planetę z jej potworami aż po mędrca żyjącego samotniczym życiem, który jest bardzo ważnym ogniwem na drodze rozwoju bohatera. A to nie jest jakiś B klasowy filmik, który sprzedaje nam stary szkielet w nowym opakowaniu – tylko część bardzo zasłużonej sagi…

A sam film? Niestety nie wciąga on widza. Przynajmniej mnie nie wciągnął. Z góry wiadomo kto ma przeżyć, więc takie „już prawie zginął, ale jeszcze trzyma się małym paluszkiem” nie jest zbyt podnoszące ciśnienie. Szczególnie że sam James T. Kirk jest pokazany strasznie antypatycznie. Jako bufon przekonany o własnej wielkości i geniuszu, który łaskawie zaszczyca nas swoją obecnością. I nagle, po jednej rozmowie, mamy tego Kirk, wybawcę wszechświata jakiego znamy z wcześniejszych filmów. Ja rozumiem, że Spock jest osobą dużego kalibru, ale bez przesady – aż taka genialna rozmowa to to nie była.

Jedyne dla czego warto się na ten film przejść są efekty specjalne. Ale to jest oczywistość w wysokobudżetowym filmie hollywoodzkim kreowanym na jeden z najbardziej dochodowych filmów roku. Aczkolwiek nie jest to nic powalającego na kolana – wspomniane wcześniej gwiezdne wojny sprzed paru lat postawiły poprzeczkę bardzo wysoko i „Star Trek” do niej nie dosięga. Ale się zbliża. Tylko czy takie coś jest wystarczającą zachętą by iść do kina?

Moja ocena: 4/10