Sylwester w Nowym Jorku (New’s Year Eve), USA 2011

Świąteczny sezon nastał i dlatego w naszych kinach hurtowo pojawiają się historie opowiedziane według dość prostego schematu. A że mało kto chce w takim czasie myśleć o nieszczęściach i egzystencjonalnych lękach – to tego typu romantyczne opowiastki cieszą się ogromnym powodzeniem. Polskie „Listy do M” całkiem niedawno osiągnęły 2 miliony widzów, co jest imponującym dokonaniem – więc można się spodziewać, że „Sylwester w Nowym Jorku” będzie sobie radził równie dobrze. Bo jest to wytwór z bardzo podobnej formy, z lekko przesuniętym czasem akcji (o tydzień) i miejscem (o jeden kontynent).

Najciekawsze jest to, że porównując oba te tytuły ciężko jest wskazać słabszy. Co nieczęsto się zdarza jeśli bierzemy wytwory naszej kinematografii i porównujemy je do światowej ekstraklasy. Ale może czas skoncentrować się na filmie opisywanym w tej recenzji. Fabuła filmu jest idealnie skrojona na świąteczny czas, gdzie miłość i radość leje się z prawie każdej sceny, a mniej przyjemne tematy są użyte niczym przyprawa dla nadania wyrazistości obrazu – ale nie na tyle by w jakikolwiek sposób zmniejszyć przyjemność widza z seansu.

Zresztą, ten film fabularnie przypomina kolację wigilijną. Moc różnych wątków powoduje, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie i jakąś postać z którą będzie mógł się zidentyfikować. A jeśli nie identyfikować, to chociaż kibicować by udało się tej osobie powitać nowy rok w towarzystwie ukochanego/ukochanej. Co prawda po seansie ma się wrażenie wizyty w jakimś przybytku fast-foodu, bowiem tak są dopieszczone i wyprane z wszelkiej wyrazistości, że nie pamięta się o nich już w trakcie trwania napisów końcowych – ale powiedzmy sobie szczerze – dokładnie o to chodziło.

Kolejnym obowiązkowym elementem świątecznego romantycznego filmu jest ilość gwiazd, które poobsadzane są w poszczególnych watkach. Tutaj twórcy naprawdę się popisali, i jest ich więcej niż gwiazd nad Sahara w bezksiężycową noc, każdy kto choć w drobnym stopniu interesuje się kinem bezproblemowo powinien móc wymienić kilkanaście nazwisk z obsady. Ale i tak największą siłą filmu są dobrze obsadzone epizody i teksty, które rzucone w rozmowie na pewno ubarwią niejedno przyjęcie. By wspomnieć tylko znaną reżyserkę (a prywatnie siostrę twórcy tego filmu) Penny Marshall, która może i powtarza epizod z jednego z odcinków „I’m with her”, ale jej zgaszenie jakiejś wannabe aktorki dorabiającej kelnerowaniem jest naprawdę smakowite.

Moja ocena: 6/10