Otóż, jest to bardzo mała partia, która z trudem dostała się do parlamentu, a od tego czasu – z różnych powodów – odeszło z niej kilku parlamentarzystów i koło parlamentarne liczyło tylko tylu parlamentarzystów, ilu minimalnie może być, by móc się tak nazywać i mieć pewne przywileje z tym związane. Więc pani przewodnicząca ogłosiła, iż nie ma sensu dalej trwać w tej partii, jest kilka dostępnych opcji politycznych dla ich wyborców, a trwanie tylko dla trwania, nie mogąc tak naprawdę nic zdziałać, nie ma większego sensu. Nic tylko przyklasnąć. Dawno nie spotkałem się z taką przyziemną szczerością i brakiem złudzeń. I zdrowym rozsądkiem.
Niestety, dobre wrażenie trwało ze dwa tygodnie. Bo po tym czasie okazało się, iż pani posłanka przestała mieć złudzenia tylko co do swojej (byłej) partii – a nie co do siebie w polityce, i szybko dołączyła do innej parlamentarnej partii. Ale takiej troszkę większej. Gdzie może pani nie jest pierwszą z równych, ale na pewno jedną z równiejszych. A porzucona partia? Zarząd się rozwiązał, a „doły” partyjne próbowały walczyć o utrzymanie partii, by nadal mieć subwencję i próbować przerwać woltę przewodniczącej.
Ale, to i tak nie było najciekawsze co wydarzyło się w ostatnim czasie w duńskiej polityce. Bowiem wrócił do pracy parlamentarnej, po „zdrowotnym” urlopie pewien młody poseł przed trzydziestką. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bowiem nawet młodzi ludzie chorują, ale tutaj raczej to była choroba dyplomatyczna. Pan bowiem się rozchorował tuż po tym, jak wyszło na jaw kim jest jego wybranka. A właściwie, to ile ma lat. Cóż, powiedzmy, że pani nie może sobie nawet jeszcze kupić piwa. W Danii, gdzie mogą to już zrobić szesnastolatki…
Ponoć państwo są ze sobą szczęśliwi, ponoć nie doszło do niczego, gdy było to nielegalne – ale jakoś macierzysta partia dość szybko ogłosiła, iż wyklucza owego posła ze swojego grona. Równie szybko inne, pokrewne poglądowo partie ogłosiły, że to sympatyczny człowiek, ale nie na tyle by się z nim bliżej zapoznawać. Wydawałoby się, że poseł niezrzeszony nie będzie w stanie nic osiągnąć i raczej powinien złożyć mandat, a nie pobierać pensję do końca kadencji. Wydawałoby się…
Więc wygląda na to, że polityka wszędzie jest taka sama – pozbawiona skrupułów i koncentrująca się wyłącznie na własnym interesie.
]]>Z jednej strony, południowa Jutlandia znowu została odwiedzona przez podtopienia, gdzie stan wody na wybrzeżach podniósł się o ponad półtora metra. Tak jak pisałem w jednym z poprzednich wpisów – fajnie mieszkać blisko wody, ale też powoduje to, że takie niespodziewane, czy też raczej coraz częstsze, zjawiska zalewają nie tylko piwnice, ale już potrafią urządzać metrowej głębokości basen w salonie. Jak to opowiedziała jedna z poszkodowanych w tutejszych wiadomościach, jeszcze nie zdążyła ustalić z ekipą remontową kosztu skucia tynków i wymiany podłogi, a już ma trochę więcej do naprawy. Ten sezon będzie naprawdę trudny dla ubezpieczycieli…
Z drugiej strony, środkową i północną Jutlandię nawiedziły spore – jak na Danię – opady śniegu i zamiecie, połączone z kilkunastostopniowym mrozem. Śnieg w Danii nie jest niczym niezwykłym w zimie, ale przeważnie jest to maksymalnie kilkucentrymetrowa warstwa, która znika po dniu czy nawet kilku godzinach. Nic wartego zapamiętania. A tutaj spadło grubo ponad pół metra i w dodatku został on z nami troszkę dłużej. Ba, doszło nawet do sytuacji znanej raczej z USA, niż z małego europejskiego kraju – na jednej z autostrad utworzył się korek, który zmusił kierowców do spędzenia nocy w swoich samochodach. A wszystko to działo się w odległości kilkunastu-kilkudziesięciu kilometrów od Aarhus.
Swoją drogą, ten korek był bardzo wybitnym przykładem jak nietypowa jest to sytuacja dla tego kraju. Bo nic nie zadziałało tak jak powinno. Służby nie były w stanie usunąć blokującej ruch ciężarówki, policja nie dotarła do zablokowanych ludzi, nie było też dla nich informacji co się dzieje. Nie wspominając o dostarczeniu jakiś ciepłych napojów, posiłków czy kocy. W sąsiedniej Szwecji również doszło do takiego korka i tam do akcji wkroczyło wojsko, które ewakuowało ludzi i rozmontowywało barierki pomiędzy pasami (w obu przypadkach przeciwległy pas był przejezdny)…
A i też doszło do bardziej długotrwałych konsekwencji. Jedno z niewielu naprawdę pięknych miejsc przyrodniczych – około stumetrowy odcinek klifów na Møns zawalił się do morza. Szkoda, bo to zapierające dech w piersiach miejsce, ale też naturalna kolej rzeczy. Ponoć w przyszłym tygodniu mróz ma zelżeć, ale wtedy nadejdzie kolejny problem. Czyli roztopy i ryzyko podtopień. Niespokojny czas nadszedł…
]]>Tutaj mała dygresja. Jakiś czas temu miałem przyjemność rozmawiać z osobą zatrudnioną w tutejszym urzędzie miasta, który z pewną dumą opowiadał, że Kopenhaga jest gotowa na podniesienie się poziomu mórz o około metr, czyli rok 2050 (mniej więcej oczywiście). Było to przy okazji artystycznego performansu\zwiększania świadomości ekologicznej, gdy rozstawiono na terenie miasta ławki z przedłużonymi nogami – dostosowane do spodziewanego poziomu morza. Tak, że trzeba było się na nie wdrapywać po drabince. By sobie ludzie uświadomili różnicę. Jakoś mi się to skojarzyło, patrząc na relacje w tutejszych wiadomościach podczas poprzedniego weekend – co by się stało, jakby do tego spodziewanego wzrostu poziomu dorzucić dodatkowe 2 metry. Szczególnie że bardzo podobny przyrost był o kilkadziesiąt kilometrów na południe od Kopenhagi.
Ale, wracając do poprzedniego weekendu, to jest fascynujące jak tutaj ludzie kochają wakacje w „domkach letniskowych” (sommerhus), i jak dużo jest ich pobudowanych w pobliżu linii brzegowej. I oczywiście takie miejscówki jako pierwsze cierpią podczas tego typu zdarzeń pogodowych. To, co mnie uderzyło najbardziej, to stoickie podejście gospodarzy do nadchodzących zniszczeń. „Tak, blisko brzegu, więc i prawdopodobnie nas zaleje” było dość częstą wypowiedzią. Ale nie zdarzyło mi się być świadkiem lamentowania pod tytułem: państwo powinno coś zrobić, czy też należy się coś. Co chyba zawsze jest lokalnym kolorytem w przypadku katastrof naturalnych w Polsce.
Co ciekawe, że taki brak oczekiwań ze strony państwa, jest połączony z aktywnym działaniem tego państwa. Bo już kilka dni po całym tym wydarzeniu, gdy jeszcze nie wszystko zostało uprzątnięte – już się mówi o rewizji planów zagospodarowania i dokładniejszej analizie miejsc, gdzie można budować. Właśnie pod kontem takich wydarzeń. W końcu wszyscy rozsądnie myślący już pogodzili się z faktem, iż takie fenomeny pogodowe „raz na sto lat”, będą się zdarzać dużo, ale to dużo częściej w przyszłości. I lepiej się do nich przygotować. I pogodzić…
]]>Niedawno na Bornholmie odbyło się równie tradycyjne, jak i regularnie się odbywające spotkanie ludowe. Wydarzenie, podczas którego nie tylko politycy zlecieli się niczym na wiec przedwyborczy, ale też zwykli ludzie przyjechali, aby móc porozmawiać ze sobą na interesujące ich tematy, ale też, żeby móc spędzić wspólnie czas – na bardzo lubianych tutaj „faellesspisning” oraz „faellessang” czyli wspólnym jedzeniu i wspólnym śpiewaniu.
Wspólne jedzenie jest konceptem, które nowoczesne, by nie powiedzieć hipsterskie, knajpy próbowały przeszczepić na polski grunt, gdy w pewnym okresie modnym było posiadanie jednego wielkiego stołu, gdzie obcy sobie ludzie mogli się ze sobą spotkać i miło spędzić czas. Nie do końca się to przyjęło, bo – przynajmniej dla mnie – wyjście do knajpy w jakimś towarzystwie jest pretekstem do spędzenia czasu w tym towarzystwie, a nie do spędzenia tegoż czasu na rozmowie o niczym z obcymi ludźmi. Lub o czymś ważnym, o co można się pokłócić, by popsuć sobie wieczór. Wspólne śpiewanie chyba jeszcze do nas nie dotarło, poza tymi wieczorami przy ognisku za młodu. A trzeba uczciwie przyznać, że mniej więcej o to samo chodzi.
Wracając do ludowych spotkań. Co mnie zdziwiło, pojawiali się tam politycy z różnych opcji wraz ze swoimi sympatykami, ale nie było to powodem do jakichkolwiek problemów, wszyscy byli w stanie spokojnie porozmawiać na różniące ich tematy, by po skończonej rozmowie udać się na wspólną kolację przy piwie serwowanym przez ministra, posła czy inną znakomitość…
Muszę się przyznać szczerze, że troszkę patrzę na takie podejście z zazdrością, gdzie można jeszcze znaleźć jakieś miejsce na porozumienie – nawet jeśli będzie ono polegało na wspólnym zaśpiewaniu utworu wymyślonego 150 lat temu przez przytoczonego na początku tego tekstu pastora Grundtviga. A nie tylko bezmyślne oklepywanie się przez Tutsi i Hutu…
]]>O ile sama depresja nie jest niczym dziwnym i nietypowym, to wydaje mi się, że takie przyznanie się do „słabości” na tym poziomie jest dość nietypowe. Tak jak nietypowa jest reakcja. Otóż politycy z innych obozów albo wcale nie zareagowali, ale spotkało się to tylko z życzeniami powrotu do zdrowia. Żadnego docinania, żadnego wykorzystywania gorszej pozycji oponenta. Bardzo budujący obrazek.
Chyba jedynym obozem, w którym dyskutowano reperkusje związane z omawianym tutaj chorobowym, była partia której minister przewodniczy. Ale też bez skupiania się na nim, tylko na problemie, jaki jego nieobecność stanowi dla niej. Tak jak wspomniałem troszkę wcześniej, Venstre nie do końca mogło być zadowolone z wyników zeszłorocznych wyborów, a już nieoczywista decyzja o dołączeniu do koalicji rządowej była dość ryzykowna dla przyszłych wyników wyborczych.
Bowiem będąc w rządzie, w którym premier należy do innego ugrupowania, należy cały czas pracować nad tym, by nie stać się przystawką, tylko był rozróżnialnym bytem politycznym. A ciężko jest to robić, gdy lider jest nieobecny. I dokładnie o tym jest dyskusja. Skoro nie wiadomo, kiedy ów lider powróci, to może nie czekać, tylko wybrać nowego – bo za kilka miesięcy straty mogą być już nie do odrobienia.
I takie podejście jest bardzo sympatyczne – rozmowa o problemie a nie o człowieku i jego słabościach. Ciekawe, jak by taka sytuacja wyglądała, gdyby przydarzyła się w kraju nad Wisłą…
]]>Co chyba jest bardzo lubione przez osoby, które tylko czasowo pracują w Danii. Bowiem można, wyjeżdżając, poprosić o zwrot ze wspomnianego funduszu i cieszyć się (po roku bez urlopu) dodatkową pensją. Podobnie zostało zrobione przy okazji zmiany systemu urlopowego. Otóż ta zmiana spowodowała, że u każdego pracującego pojawił się nadmiarowe 25 dni w funduszu urlopowym – bowiem najpierw „zarobiło” się na rok z góry, a potem zaczęto zbierać miesiąc po miesiącu (od zera). Rząd chcąc naszego dobra, dał pracownikom wybór. Albo można poprosić o wypłacenie tego bonusowego roku (pamiętając, że dodatkowa pensja oznacza większy poziom opodatkowania – minister finansów lubi to), albo można poczekać do emerytury i w momencie przejścia na nią, zostanie to wypłacone (jako że emerytura będzie niska łamane przez głodowa, to i podatek będzie niższy).
Ponieważ nie miałem wtedy dużych planów wydatkowych, a i uważam, że już mój podatek jest wystarczająco wysoki, no i nie spodziewam się wyjazdów pod palmy na emeryturze – stwierdziłem, że poczekam z wypłatą. Rząd, znowu, pragnąc naszego dobra, stwierdził, że nie będzie trzymać tych pieniędzy na nieoprocentowanym koncie, tylko „specjaliści” zajmą się zainwestowaniem tych pieniędzy. Bardzo miło z jego strony, ale w zeszłym tygodniu dostałem pierwsze rozliczenie tych inwestycji. I w roku rekordowej inflacji a także pewnych wzrostów wcześniej, udało się tym „specjalistom” zyskać wynik 8%. Na minusie.
Cóż, po raz kolejny okazało się, że zachowanie racjonalne (poczekaj, zainwestuj i wydaj, jak będziesz naprawdę potrzebował) okazało się nieracjonalnym. Rozumiem, że jest to tylko jeden okres rozliczeniowy, ale jeszcze jeden taki, i okaże się, że dużo lepszym pomysłem było branie jak dają i potem wyższy podatek. No ale, jak się ma ten łeb do interesów…
]]>A co skłoniło mnie do pisania o wspólnocie? Historia z mniejszego miasteczka, którą miałem okazję zobaczyć w telewizyjnych wiadomościach. Otóż pewna mała lokalna knajpka udostępniła dla wszystkich chętnych swój piec. W Danii przeważnie na wigilię je się fleskesæg, czyli wieprzowinę pieczoną razem z tłuszczem i skórą. Piecze się go w dużych, kilkukilogramowych porcjach, co po pierwsze trwa kilka godzin, a po drugie wymaga dużego pieca. Mniejszość wybiera pieczoną kaczkę. I w tej wspomnianej wcześniej knajpce, właścicielka pozwoliła wszystkim chętnym przyjść z własnym mięsem i przez te kilka godzin ludzie nie tylko doglądali swoich potraw, ale też mogli zacieśniać międzysąsiedzkie więzy. Szczególnie w tym roku, gdzie wysokie ceny energii są problematyczne nawet dla tak bogatego społeczeństwa jak Dania.
Jak sama właścicielka wspomniała, z punku widzenia jej przedsiębiorstwa, włączenie pieca przez kilka godzin jest pomijalnym kosztem, ale to wzmocnienie kontaktów międzyludzkich w małym miasteczku jest na pewno czym wartym dużo więcej. O czym nie wspomniała, a pewnie też miało jakieś znaczenie – że pozwolę sobie być cynicznym – na pewno przy okazji budowała „pozytywny wizerunek marki”. Ale – już mniej cynicznie – osiąganie takiego celu w taki sposób może tylko spotkać się z akceptacją.
Swoją drogą, ciekawe jak by na tego typu inicjatywę zareagowałby Sanepid. Bowiem nie dość, że w „przemysłowym” piecu były pieczone rzeczy z nie do końca zaufanych źródeł, to na dodatek przez ten cały czas w kuchni lokalu przebywały nieuprawnione osoby (bez książeczki zdrowia!), dzieci biegały, ludzie spożywali przekąski. Sodoma i gomora pełną gębą…
]]>Nie ma tutaj za bardzo zwyczaju wykorzystywania bilbordów, zresztą i tak jest ich dużo mniej niż w takiej Polsce, więc i ich wykorzystanie nie byłoby aż takie skuteczne z punktu widzenia ekspozycji. Do reklamy politycznej wykorzystuje się tutaj plakaty formatu bodajże A2 wieszane ad-hoc na drzewach, słupach, ogrodzeniach – wszędzie tam, gdzie można je zawiesić.
Ale, jako że ściśle określony jest prawnie okres, w którym można je zacząć rozwieszać, a do kiedy należy je zdjąć, to ten okres chaosu plakatowego, gdzie jest ich mnóstwo i w każdym możliwym miejscu, jest na tyle krótki, że nie przeszkadza. Szczególnie, że jeśli plakaty nie zostaną sprzątnięte, to zostanie to zrobione przez służby miejskie – za dużo większe pieniądze i podane zostanie do wiadomości publicznej, kto nie potrafi po sobie sprzątać.
Ponieważ ta kampania jest krótka, to i kandydaci czy partie starają się wyciągnąć z niej tyle, ile można. Rozwieszenie pierwszych plakatów jest zawsze wydarzeniem, gdzie widzimy statecznego posła łażącego po drabinie i męczącego się z trytkami, jest telewizja (gdy to ktoś znaczący), balony, cukierki i przeważnie grono sympatyków. Takie niby nic, ale opakowane bardzo ładnie, tak typowo po duńsku…
No i w dodatku te plakaty, chyba wszystkich partii też są ustandaryzowane. No może nie 100%, ale znacząca większość plakatów. O wielkości wspominałem, a poza tym jest na nich zdjęcie oraz nazwisko kandydata i literka partii, do której przynależy. Czasem się tylko pojawiają dodatkowe elementy jak krótkie hasło czy też, coś co widzę chyba pierwszy raz, informacja o pochodzeniu plakatów z recyclingu z poprzednich wyborów. Nie ma wielu rzeczy, które pozwoliłyby się wyróżnić na tle konkurencji.
Wspomniałem o literkach przypisujących przynależność partyjną. Każda partia ma swoją literkę, z przyczyn zaszłości historycznych nie zawsze pasującą do nazwy, i jest to wykorzystywane w dużo większym stopniu, niż na przykład logo partii. Dla mnie jest to bardzo ciekawe, że w taki prosty sposób można łatwo stworzyć system identyfikacji, który będzie oczywisty dla każdego, kto się choćby przez chwilkę tym zainteresuje. No i wszyscy są równi – to w końcu tylko jedna literka, nie trzeba wydawać krocie na design symbolu partii…
]]>A nadarzająca się okazja do wymuszenia wyborów jest bardzo ciekawa z punktu widzenia obywatela III RP. Otóż w samym środku pandemii, rada naukowa czy też medyczna odpowiedzialna za wsparcie merytoryczne w walce z pandemią, ostrzegła przed znaczącym ryzykiem mutacji koronawirusa przy przeskoku człowiek-norka-człowiek, szczególnie że zaobserwowano kilka takich przypadków. Zaleceniem było wybicie wszystkich zwierząt i to jak najszybsze. Co zrobiła premier skandynawskiego kraju przy takim zaleceniu? Może to brzmi dziwnie z perspektywy polskiej, ale zrobiła to, co było zalecone przez naukowców. Później się okazało, że przy tym pośpiechu pewne rzeczy zostały zadecydowane „na skróty” i naruszono dobre praktyki – jak na przykład nie skonsultowano się z parlamentem. Nie złamano prawa (co stwierdziła później komisja parlamentarna), ale niesmak pozostał. A to jest wystarczające by oddać się pod osąd wyborców.
Swoją drogą, pisałem o tym wcześniej, jest dla mnie fascynujące, jak silna jest tu potrzeba przynależności do grupy\społeczności. Dla mnie było bardzo interesujące, jak przy wszelkiego rodzaju ograniczeniach pandemicznych było podkreślanie, iż decyzje są podejmowane w porozumieniu z wszystkimi partiami parlamentarnymi – i nawet jeśli była dyskusja przed podjęciem decyzji, to potem wszyscy te decyzje popierali. Jeszcze mocniejszym obrazem dla mnie były konferencje przy luzowaniu obostrzeń, gdzie poza panią premier czy ministrem zdrowia, byli obecni przywódcy wszystkich partii – i nie byli tylko tłem do zdjęć.
Ale też dotychczasowe sondaże pokazują, że społeczeństwo jest w stanie zrozumieć niełatwe decyzje, nawet jeśli nie były najwłaściwsze (a wciąż nie wiemy czy likwidacja dość dużego w Danii przemysłu futrzanego był właściwa). Przywództwo pani premier w czasie pandemii jest dość wysoko oceniane i najprawdopodobniej jej partia wygra te wybory, aczkolwiek nie wiadomo czy partie je dotychczasowo popierające zdobędą wystarczającą ilość głosów by osiągnąć większość. Kilka dni temu wyglądało, że tak, ale różnica to prawdopodobnie kilka mandatów w 180 osobowym parlamencie.
]]>