Wracamy do zabawy z koroną

Wygląda na to, że jesień, tak jak i wiosna, będzie upływała nam pod znakiem zwiększających się restrykcji powiązanych z ograniczeniem rozprzestrzeniania się wirusa. Tak jak i w Polsce, latem sytuacja się troszkę uspokoiła – dzienna ilość zakażeń spadła do kilkunastu na dobę w porównaniu z kilkoma setkami w marcu czy teraz. Jako że tutejszy rząd i epidemiolodzy są troszkę bogatsi w doświadczenia oraz wiedzę jak się wirus rozpowszechnia, to ograniczenia są wprowadzane chyba troszkę mniej „na oślep”. Chyba.

Ale nie to skłoniło mnie do popełnienia tego wpisu – chyba po raz pierwszy, odkąd mieszkam w tym uroczym kraju zdarzyło się, że w oficjalnych zaleceniach czy też komentarzach pojawiło się nawiązanie do obywateli pochodzących z innych rejonów świata. Otóż, oficjalnie zostało powiedziane, że w ostatnim czasie pojawia się sporo ognisk wirusa w dzielnicach miast głównie zamieszkałych przez „osoby nie duńskiego pochodzenia etnicznego”, połączone z informacją, że wynika to z innych zachowań, a także innej kultury dotyczącej zgromadzeń oraz życia rodzinnego.

Jest to spora nowość, że pojawia się takie rozróżnienie – bo to sugeruje, że „inni” nie są tacy sami jak rodowici Duńczycy, nie mówiąc już o tym, że może to sugerować, że takie „inne” zachowanie od rdzennie duńskiego może mierz negatywny wpływ nie tylko na „zachowujących się”, ale też i otaczającą ich duńska większość. Ba, nie tylko zostało to oficjalnie wspomniane, ale też w takich skupiskach mniejszości zaczęły się pojawiać plakaty z informacjami w językach tych mniejszości.

A to też przyznanie się, że nie do końca udaje się zintegrować osoby spoza Danii. I to nawet nie kulturowo, ale językowo. Ciekawym tylko, że po tym oficjalnym przyznaniu się, że są w tym kraju enklawy w których trzeba się posługiwać innymi językami niż oficjalny, pójdzie jakaś refleksja czy działania, czy też typowe dla polityki zapomnienie gdy tylko powód zauważenia tego problemu przestanie być interesujących dla mediów…