Północ w Paryżu (Midnight in Paris), USA/ Francja 2011

Ten film jest najlepszym chyba przykładem w ostatnich latach na magię kina. Taką nienachlaną, nie kosztującą milionów dolarów i nie korzystającą z wirtualnych dinozaurów by zabrać widza w nierealny świat. Niby jest to zwyczajny film, ale muszę się przyznać szczerze, że zaskoczony byłem obrazem Paryża jaki zaprezentował nam Woody Allen. Tak, wiem, że to miasto w znakomitej większości filmów stanowi przepiękny landszaft na tle którego najbardziej nawet błaha historia ma nabrać rumieńców – ale w znakomitej większości z nich widać, że jest t obraz mocno podrasowany. Bo chyba każdy, kto spędził w stolicy Francji więcej niż kilka godzin i mógł zobaczyć coś więcej niż tylko turystyczne szlagiery – wie, że nie jest to za ładne miasto. Brudne, śmierdzące, tłoczne, ciasne – są to przymiotniki, które od razu mi się kojarzą z tym miastem. A tutaj czekało mnie zaskoczenie. Spojrzenie na Paryż okiem Woody’ego Allena jest na tyle unikalne, że nie widać sztuczności, czy też raczej szwów którymi zszyto nam piękne kawałki tego miasta, omijają te mniej interesujące. I dla tego spojrzenia warto iść na „Północ w Paryżu”.

Warto też iść na ten film, ponieważ jest to najlepszy od ładnych kilku lat obraz nowojorskiego neurotyka. Opisując ostatni jego film, czyli „Co nas kręci, co nas podnieca” pisałem, że dobrym pomysłem było sięgnięcie po starszy (sprzed jakiś 30 lat) skrypt – bowiem teraz już nie za bardzo potrafi nakręcić warte zainteresowania filmu. Cóż, najwyraźniej myliłem się i nie doceniałem twórcy. Co prawda trudno powiedzieć że przekazuje nam jakieś głębszą myśl – poza krytyką odwiecznej tęsknoty za bardziej zieloną trawą zza płotu, ale walory rozrywkowe filmu są bezsprzecznie ogromne. Zarówno patrząc powierzchownie, gdy ogląda się bohemę lat 20 ubiegłego wieku i kolorowych przedstawicieli ówczesnego światka artystycznego – jak i gdy konfrontuje się obraz poszczególnych znakomitości jaki wykreował Woody Allen z naszą wiedzą na ich temat. No i równie dużą przyjemnością jest śledzenie mniej lub bardziej znanych aktorów bawiących się swoimi rolami, by wspomnieć tylko Adriena Brody’ego jako Salvadore’a Dali’ego.

Last but not least - warto też wspomnieć o Owenie Wilsonie, który bardzo dobrze wywiązał się z zadania zastąpienia reżysera filmu w roli mającego skłonności do słowotoku neurotyka. Bardzo podobny ton głosu i maniera wysławiania się, powodują idealne wkomponowanie się (przynajmniej w moich oczach) w fabułę filmu. Świetny wybór i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś ta para wejdzie razem na plan filmowy.

Moja ocena: 8/10