Saga Zmierzch Księżyc w nowiu (The Twilight Saga New Moon), USA 2009

Na początek chyba powinienem się do czegoś przyznać. Co prawda nie jest to nic niezwykłego – ale może być w pewnych kręgach dość wstydliwe. Szczególnie jak się nie jest nastoletnią dziewczynką. Otóż lubię oglądać komedie romantyczne. Nawet więcej lubię komedie romantyczne dla nastolatków. Pomimo tego, że już dawno nie wymyślono w tym gatunku nic nowego i przeważnie każdy z tych filmów składa się z dokładnie takich samych schematów serwowanych w różnych okolicznościach przyrody. Można by to porównać do jajecznicy. Ciężko zrobić ją tak dobrą by aż zapadała w pamięć – ale też trudno ją zepsuć. A twórcom „Księżyca w nowiu” ta trudna sztuka się udała. Znaczy udało im się popsuć ten, wydawało by się, samograj.

Fakt iż serwuje się nam w kinie dosyć ciężkostrawne danie – dużo słabsze w porównaniu do pierwszej części, która nie była jakimś arcydziełem – może wynikać z słabości książkowego pierwowzoru. Miałem okazję swego czasu przeczytać całą sagę i wydaje mi się, że druga część jest właśnie najsłabszą częścią całego cyklu. Nie wiem, może to wynika z niemożności wczucia się w sytuację psychiczną Belli, czy też z faktu iż tak na dobrą sprawę nie ma w tej książce emocjonującego finału - tylko takie gadanie, ale książka zbytnio wciągająca nie była. W filmie twórcy próbują pewne słabości książki nadrobić, na przykład rozbudowując finał i dodając do niego troszkę dynamicznych scen. Ale zbytnio to poziomu wciągnięcia widza w film nie zmieniło. I dlatego najbardziej atrakcyjnym fragmentem filmu – ale tylko dla targetu – są równie nagie co umięśnione torsy Indian…

Spotym rozczarowanie w tym filmie było dla mnie aktorstwo. Oczywiście, nie spodziewałem się jakiś ról na miarę Anthony Hopkinsa, ale jakiś przyzwoity poziom by się przydał. Grający główną rolę Robert Pattinson w całym filmie jest w stanie przedstawić tylko dwie pozy. Albo całkowitą bezmyślność/obojętność/nieobecność, albo marszczyć brwi zapewne udając namysł („jeden plus jeden to… nie przeszkadzać… tu się myśli… yyy… o czym to ja?”), Kristen Stewart nie mówi – tylko szczeka wypluwając z siebie poszczególne słowa, a Taylor Lautner wraz z mięśniami nabył typowych dla tego typu „mieśniaków” toporności. O reszcie obsady nie ma co wspominać, bowiem robi tylko za tło – występując w jednej czy maksymalnie kilku scenach. A szkoda. Bo przed filmem miałem nadzieję, że taką chociażby Rachelle Lefevre (do której mam słabośc od czasów „Hatley High”) będzie można pooglądać dłużej. Tym bardziej, że ponoć w kolejnej części jej nie będzie – a pełni tam ważną rolę… Nie wspominając o Dakocie Faning czy Cameronie Bright.

I jedno rozczulenie na koniec. Widząc po raz pierwszy na ekranie wilka poczułem się troszkę cieplej na sercu. Od czasów naszego swojskiego „Wiedźmina” i smoka, nie widziałem tak sztucznego efektu specjalnego w filmie mainstreamowym… No ale – kto idzie na taki film dla efektów?

<id=”ocena”> Moa ocena: 4/10</p>