Zalew elektroniki
Kontynuując cykl lżejszych wpisów wakacyjnych, chciałem się podzielić refleksją, jaka naszła mnie, gdy się pakowałem do kolejnego wyjazdu – i którą nachodziła mnie za każdym razem, gdy musiałem podejmować strategiczne decyzje. Ale o nich za chwilkę…
Otóż w dzisiejszych czasach prawie każdy z nas ma wokół siebie sporą ilość gadżetów elektronicznych i nie do końca potrafimy sobie wyobrazić pozostawienie ich w domu – a przynajmniej ja nie potrafię tego zrobić. I tak, na ostatni urlop zabrałem ze sobą dwa telefony: jeden prywatny, a drugi służbowy (ponieważ ma duży pakiet internetowy w roamingu), tablet – bo jakoś przyzwyczaiłem się do używana go do słuchania muzyki czy też przeglądania internetu, poza tym czytnik ebooków, słuchawki bezprzewodowe. Kiedyś jeszcze brany był aparat, ale od jakiegoś czasu dla mnie, amatora, nie ma za bardzo różnicy pomiędzy zdjęciami robionymi telefonem a aparatem. Szczególnie że jakoś nie mam potrzeby oglądać tych zdjęć po powrocie. Ale temat sensowności zdjęć w takim przypadku jest tematem na inną dyskusję.
Przy wyjeździe taka ilość elektroniki jest dość uciążliwa, ale najbardziej uciążliwa jest kwestia ładowania. A jako że zawsze próbuję podróżować z minimalną ilością bagażu, to staram się też ograniczyć do jednej ładowarki. A to powoduje strategiczne dylematy, gdy trzeba podładować urządzenia na kwaterze. Na szczęście kabelki są w miarę zunifikowane i po zakupie „pajączka” mogę zminimalizować ich ilość – ale wciąż mogę ładować tylko jedno urządzenie na raz… I teraz bądź tu mądry wieczorem jeśli wyładowywują się oba telefony, a tablet ledwo zipie…
Cóż, człowiek wtedy może pobawić się w zarządzanie kryzysowe i wybór tego gadżetu, który jest najważniejszy – doświadczenie uczy że jest to telefon z internetem i aparatem. Ale na zimę chyba sobie zaplanuję sesję minimalizmu w dziedzinie elektroniki, tak by brać maksymalnie ze dwie rzeczy, a nie wszystkie „przydasie”.