Anna Karenina, W. Brytania 2012
Joe Wright ma już spore doświadczenie w filmach kostiumowych i w filmach z bardzo wyraźnymi kobiecymi postaciami – więc mógł sobie pozwolić na pewne odejście od książki i zaadaptowanie jej w sposób dość oryginalny i chyba wcześniej niespotykany w kinie. Zapewne dla wielu czytelników książkowego pierwowzoru będzie problemem odnalezienie się w teatralnej otoczce w jakiej (prawie)wszystkie wydarzenia są nam pokazywane, ale dla mnie jest to jedna z największych zalet tego filmu. Klasyczne adaptacje powieści możemy regularnie oglądać w kinach – i tak na dobrą sprawę ciężko jest się im czymkolwiek od siebie odróżnić. Tutaj na pewno forma zapada w pamięć.
Rozegranie takich scen jak konne wyścigi czy też ślizgawki na teatralnej scenie czy też widowni, o dziwo, broni się bardzo dobrze i poza walorami czysto fabularnymi doskonale pokazuje kunszt twórców. Zarówno jeśli chodzi o scenografów jak i montażystów. Zresztą, od strony technicznej jest to film doskonale zrealizowany. Ta „sztuczność” otoczenia zupełnie nie razi, teatralne dekoracje pasują do odrealnionego świata carskiej Rosji w której odbywa się akcja powieści – a szybki montaż i techniczne sztuczki nie pozwalają widzowi się znudzić. Właśnie, sztuczki. Pisałem wcześniej że reżyser ma doświadczenie w tego typu produkcjach i często z tego korzysta. Na przykład skorzystanie z tańca jako metafory rodzącego się związku już widzieliśmy w „Dumie i uprzedzeniu”, a nietypowe powiązanie scenografii z muzyką było w „Pokucie” (tutaj robota papierkowa, tam maszyna do pisania). Tutaj pasują chyba jeszcze bardziej.
Natomiast z rzeczy pasujących mniej – troszkę nie do końca pasowała mi Keira Knightley w tytułowej roli. Owszem, ma wdzięk i urok, ale wciąż dużo bardziej pasuje do podlotków i nastolatek niż do statecznych żon i matek porywanych namiętnością. A jeżeli Anna Karenina nie wciąga nas w opowieść, to film ma problem. A jeżeli Wroński też niezbyt jest interesujący, to jest już poważny problem. I tutaj tak jest. Przez to świetnie nakręcony film z całkiem interesującym scenariuszem ogląda się z pewnym dystansem i nie wciąga się w opowieść. Co prawda próbują to ratować postaci drugoplanowe (by wspomnieć tylko Kelly Macdonald czy Matthew Macfadyena), ale to troszkę za mało.
Moja ocena: 5/10