Duchy moich byłych (The Ghosts of Girlfriends Past), USA 2009

Przez cały seans w głowie mi się błąkała myśl, że ten film musiał zostać napisany przez jakąś mocno starszawą pannę z tabunem kotów i różowym komputerkiem. Bowiem jest w nim tyle bzdur o facetach, jak również błędnych wyobrażeń jak mogą się oni zachowywać, że mogła to napisać tylko osoba która mężczyznę widziała na obrazku w jakimś poradniku. Czy ktoś rozumiejący sposób myślenia faceta jest w stanie zgodzić się z całkowita jego zmianą od wyrywającego wszystko co się rusza w romantyka – pod wpływem wizji własnego pogrzebu? Albo w to, że można stać się takim zimnym draniem tylko dlatego że jakaś panna zatańczyła z innym? Bez przesady. Chociaż, fakt iż tutaj kobiety są przedstawione jakie głupie i puste lalki, które im gorzej są traktowane, tym bardziej chcą wskoczyć facetowi do łóżka, powinien podpowiedzieć, że to jednak dzieło faceta. Rzeczywiście – napisało to dwóch panów, którzy niczym specjalnym się dotychczas nie popisali, i wygląda na to że zadowala ich pozycja piszących niewyszukane komedie średniego sortu.

Chociaż nie wiem czy stwierdzenie średniego sortu nie jest tutaj przesadą. Jest to bardzo słaba komedyjka, w której – poza kiepściutkim scenariuszem – nie ma innych zalet które by mogły wynagrodzić czas spędzony w kinie. No chyba że się jest fanką Matthew McConaughey’a. I to nie będzie w pełni satysfakcjonujące, bowiem nie chwali się tutaj swoją umięśnioną klatą. A że odpowiada ona za połowę jego zdolności aktorskich (a druga jest Kate Hudson, której tez tu nie ma) – to przez większość czasu obserwujemy tutaj drewnianą główną postać snująca się bez większego sensu po ekranie. I odbębniającą każda scenę na jedno kopyto, niezależnie czy ona prosi się o przerysowanie jak sceny z tortem – czy też posiadającą duży ładunek emocjonalny scenę przepraszania panny młodej. Ale nie odbiega on zbytnio poziomem od reszty. Nawet Michael Douglas tutaj pokazuje się od niechcenia. Jest sobą – więc nawet za bardzo nie musi grać – ale też to jakoś robi lekceważąco…

Na dobra sprawę nawet rzeczy, które w amerykańskich filmach zawsze są na wysokim poziomie – tutaj nie przekonują. Nie wiem czy to przez kwestie budżetowe, czy tez taki był zamysł twórców. Ale cofać się w czasie w lata osiemdziesiąte – i nawet nie pobawić się w puszczenie oczek do widowni poprzez soundtrack – to już jest smutne. Ale z drugiej strony, czego więcej można się spodziewać po adaptacji Dickensa na komedię romantyczną?

Moja ocena: 3/10