Duże dzieci (Grown Ups), USA 2010
Czytając recenzje i opinie na temat tego filmu cały czas zaskakuje mnie przewijające się przez nie rozczarowanie i zniesmaczenie zawartością i poziomem tego obrazu. A przecież patrząc tylko na listę aktorów zaangażowanych, można było już na ślepo przewidzieć, że nie będzie to zbyt wyrafinowana komedia. W dorobku Adam Sandlera pozycje, jeśli mogę sobie pozwolić na takie uproszczenie, które można określić mianem ambitniejszych ograniczają się do naprawdę kilku pozycji, z których znany jest tylko „Lewy sercowy”. Podobnie ma się sprawa w przypadku Kevina Jamesa. A już oczekiwanie po Robie Schneiderze – którego nazwisko stało się synonimem mało wyszukanej rozrywki, jakichkolwiek dowcipów na poziomie wyższym od chodnika – jest sporą naiwnością. Dlatego idąc na ten film nie spodziewałem się niczego więcej niż w kinie zobaczyłem.
A co zobaczyłem? Hmmm, jest to film przy którym cała ekipa aktorska na pewno bardzo dobrze się bawiła – bo w końcu kto by nie chciał na chwilę wrócić do starych dobrych czasów, w których nie trzeba było myśleć czy też przewidywać – a wystarczyło dobrze się bawić. No i pełno w nim banalnych prawd, w rodzaju „po co mediolańskie rozrywki, jak można porzucać kaczki”, podanych tak łopatologicznie, by przypadkiem nikt, nawet zajęty siorbaniem koli czy też smsowniem pod fotelem ich nie przegapił. Plus odrobina prawd rodem z filmów Disney’a o sile rodziny, czy też potędze wyobraźni i mamy te 100 minut z głowy.
Szkoda tylko kilku osób które pojawiają się w tym filmie, ale nie za bardzo wiedzą co z sobą począć, bowiem przyzwyczaiły zarówno nas, jak i zapewne siebie, do troszeczkę bardziej wyrafinowanej rozrywki. Mi chyba najbardziej żal było Marii Bello, która po takich świetnych filmach, jak „Dziękujemy za palenie” czy też „Historii przemocy” tutaj robi za matkę karmiąca piersią swojego 4 letniego synka. I niewiele więcej. Podobnie nie za dobrze wygląda Salma Hayek, która niby jest zołzą, niby największą przemianę nam tu pokazuje – ale tak na dobrą sprawę jej występ najlepiej podsumowuje scena w której wychodzi z ubikacji z czymś przyczepionym do tyłka. Jedynie chyba udało się obronić postaci granej przez Steve’a Buscemi. Ale bardziej dlatego, że jest to wcale nie tak odległy kuzyn wielu wcześniej granych dziwaków – i sceny z nim są najmocniejszym akcentem filmu.
Tak więc, idąc na ten film i spodziewając się mało wyrafinowanej rozrywki można się nie zawieść. A jeśli chce się podziwiać kunszt metafor i abstrakcyjność żartów? Cóż, znaczy to, że kompletnie się ktoś nie zna na współczesnym filmie amerykańskim…
Moja ocena: 6/10