Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć, Polska 2012
Tego można się było spodziewać. Ożywiając pomnik polskiej telewizji i jedną z największych legend ostatniego półwiecza twórcy stawiali przed sobą mission-imposible. Bo to się nie mogło udać. Dla ogromnej większości publiczności kinowej cały urok czarno-białego serialu polegał na wykorzystaniu ówczesnych środków wyrazu filmowego oraz na umiejętności omijania słabości budżetowych i realizacyjnych za pomocą różnych niedopowiedzeń i sugestii. Ale w dzisiejszym świecie mało kto by chciał taki film oglądać (chociaż - patrząc na sukces „Artysty” – mogę się mylić), współczesne kino akcji wymaga dużej ilości komputerowych efektów, szalonego montażu i litrów posoki wylewającej się z ekranu. A tych dwóch stylów opowiadania chyba nie da się pogodzić.
I stało się to, czego obawiałem się od samego początku, kiedy tylko usłyszałem o tym projekcie. Legenda związana z serialem jest kamieniem u szyi filmu fabularnego i mocno negatywnie wpływa na odbiór i jego ocenę. Bo efekt końcowy pracy filmowców jest bardzo odległy od pierwowzoru. Owszem, muszę przyznać, że jest to kawał dość interesującego kina sensacyjnego, zarówno w warstwie lat siedemdziesiątych, jak i retrospekcji z 1945 roku. Ale z pierwowzorem łączą go tylko postaci. A właściwie ich nazwiska i kilka cech. Dość interesujący, ponieważ o ile w warstwie scenariuszowej dzieło Władysława Pasikowskiego i Przemysława Wosia jest na w miarę wysokim poziomie, to jednak realizacyjnie troszkę odbiega od tego co się kręci na świecie. Czy też w fabryce snów, która jest wzorem do którego wszyscy starają się równać.
Niestety ale już chyba stało się normą w naszym kinie korzystanie z nie do końca dopracowanych efektów komputerowych, które pokazują to co powinny, ale w na tyle sztuczny sposób, że wciąż jest to poziom gumowego smoka z „Wiedźmina” – jak chociażby sceny wybuchu latarni morskiej. Podobnie ma się sprawa z montażem. Owszem, niby jest to szybki, współczesny montaż – ale do poziomu naznaczonego przez trylogię Bourne’a jest jeszcze daleko. Chociaż, może to nie powinien być zarzuć. Przynajmniej w Klossie coś widać w scenach akcji…
Największym atutem tego filmu jest zdecydowanie aktorstwo. Emila Karewicza i Stanisława Mikulskiego ogląda się z ogromnym sentymentem, i widać że nadal potrafią porwać widza. Ale największym zaskoczeniem dla mnie Piotr Adamczyk, który pokazał za potrafi być kimś więcej niż tylko papieżem. Jego młoda wersja Brunnera jest dokładnie taka, jaką się pamięta z serialu. Identyczny sposób wymowy, podobne gesty i grepsy. Czasem naprawdę można zapomnieć że to inny aktor niż w oryginale. A to chyba największy komplement…
Moja ocena: 6/10