Hitchcock, USA 2012

Z pewnością ten film nie jest dla osób które nie przepadają za brutalnością w kinie. Mimo że nie ma tam zbytnio brutalnych scen, a wszelki przestrach powodowany jest bardziej poprzez stworzenie sukcesywnej atmosfery podbudowanej muzyką rodem z „Psychozy”, to osoby o słabszych nerwach na pewno będą się bać kilkukrotnie podczas seansu. A dla kogo ten film jest?

Z pewnością dla wielu różnych grup. Po pierwsze, jest to całkiem interesujący fragment wycięty z życia wielkiego reżysera. Owszem sporo jest nieścisłości i chronologicznych pomieszań – ale też nikt nie zapowiadał tego filmu jako biografii. Po drugie, jest to dość interesująca opowieść o partnerstwie, które po długiej współpracy nie układa się już tak dobrze jak na jej początku. Zgodnie z tym, co mówi stare przysłowie, że za każdym wielkim mężczyzną stoi jeszcze większa kobieta – to tutaj możemy poobserwować jak wielkie napięcia kryją się za taką współpracą i jak wiele od obu stron ona wymaga, by się szybko nie rozpadła.

I po trzecie – chyba dla mnie najbardziej interesujące – mamy troszkę z filmowej kuchni tamtego okresu. Pokazane na przykładzie filmu który zmienił bardzo wiele. Możemy zobaczyć jaką władzę miały studia, jak przebiegała praca na planie, i jak purytańskie było wtedy amerykańskie środowisko filmowe. Całkiem intersujący materiał do obserwacji podany w przyjazny dla widza sposób.

Ciekawym pomysłem było ze strony twórców wykorzystanie maniery Alfreda Hitchcocka z telewizyjnego serialu, w którym pokazywał różne straszne historie, i wykorzystanie go jako narratora spinającego klamrą początek i koniec filmu. Tak samo udanym pomysłem jest wprowadzenie postaci mordercy, pierwowzoru książkowego Batesa, który kilkukrotnie „wchodzi” w świat reżysera i pomaga mu się wczuć w nastrój opowieści i jeszcze ulepszyć swoją opowieść.

Nie można też nie wspomnieć o odtwórcy tytułowej. Jak zwykle będący klasą dla samego siebie – tym razem z odpowiednią dla granej postaci tuszą – skupia na sobie całą uwagę i nie za bardzo pozwala współuczestnikom skraść uwagę widza. A przecież to też nie są anonimowi aktorzy… I jeśli nie wzbudził chęci obejrzenia tego filmu początek mojej recenzji, to dla samego Anthony Hopkinsa warto się nań wybrać.

Moja ocena: 7/10