Idy marcowe (The Ides of March), USA 2011
Kolejny z filmów wyreżyserowanych przez George’a Clooney’a, który stara się powiedzieć coś na temat współczesnego świata. Coś smutnego. Niby, podobnie jak „Syriana” czy też „Good night and good luck”, na mocno lokalny dla Stanów temat, ale jednak dający możliwość przyłożenia pokazywanych wydarzeń do rzeczywistości większości krajów, przynajmniej z kręgów tzw. „demokracji”. I równie dołujących, bo niestety, ale nie da się powiedzieć, że w USA system polityczny jest wykrzywiony, a u nas to na pewno jest lepiej… Bo nie jest. Niedawna kampania wyborcza, politycy zmieniający swoje poglądy niczym chorągiewki (by przypomnieć tylko panią Kluzik-Rostowską) czy też kupczenie stanowiskami dla uzyskania poparcia (dla równowagi przykład z przeciwnej opcji politycznej – nagranie z pokoju posłanki Beger) – bardzo przypomina rzeczywistość kampanii gubernatora Morrisa.
Swoją drogą, szkoda, że nie udało się nakręcić tego filmu wtedy gdy pierwotnie planowano, czyli zaraz po elekcji Baracka Obamy. Wtedy, byłby to bardzo aktualny film, który zwiastowałby to co musiało nieuchronnie nastąpić – teraz to tylko jest bardziej opisywanie rzeczywistości (by nie powiedzieć brutalnie, że jest to kopanie leżącego). Bo kandydat Mike Morris bardzo przypomina kandydata Obamę. Te same nadzieje na zmianę jakościową w wielkiej polityce, te same frazesy o zmianie i odzyskanie blasku przez kraj – a pod spodem zwykła polityka, równie brudna i brutalna, tylko dużo ładniej podana. Z perspektywy kończącej się kadencji widzimy, że słowa zawsze będą tylko słowami, niezależnie od czasu mówiącego je. Chyba nieprzypadkowo plakaty kampanijne filmowego polityka są kopią tych Obamy sprzed 4 lat. Zresztą, w naszym pięknym grajdołku mamy bardzo podobnie – przekaz obu stron polityki może i jest zupełnie inny, ale tak naprawdę prawica, lewica, centrum czy też inne farbowane lisy są takie same. Tylko mają innych krawców i piszących przemówienia….
Swoją drogą, to ten film jest dobrym przykładem, że kino potrafi też uczyć. Siedziała za mną na sali młoda para, chyba będąca na randce i spędziła ładnych kilka minut zastanawiając się, co też ten tytuł może oznaczać. W końcu, kiedy już ustalili, że to chyba coś ze starożytnością związanego – to pani (ach, to równouprawnienie technologiczne) wyciągnęła smartfona i wyszukała informacji na temat id. I tym sposobem w kinie młodzi ludzie dowiedzieli się czegoś nie tylko o współczesnej polityce, ale i o historii…
Moja ocena: 8/10