Kołysanka, Polska 2010

Juliusz Machulski przyzwyczaił już nas do tego, że filmy spod jego ręki gwarantują dobrą zabawę i nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Tak samo jest i w przypadku „Kołysanki”. Jest to kawałek całkiem sympatycznej zabawy, która przenosi niezbyt udane w Polsce klimaty horrorowe w świat komedii. Świat w którym twórca filmu czuje się dobrze i bezpiecznie – więc chyba nie był ten film zbytnim dla niego wyzwaniem. Na pewno był dobrą zabawą, co doskonale w trakcie oglądania widać. Zresztą – nawet aktorzy grają tak, jakby była to zabawa a nie poważna praca. Co niestety nie zawsze przekłada się na przyjemność widza. Na szczęście przeważnie się to udaje.

Szkoda, że nie spróbował nawet twórca filmu zmierzyć się z tematyką horrorową. W końcu po to na ekranie widzimy wampiry by chociaż w małym stopniu się bać – bo przecież nie gra tutaj Leslie Nielsen. A niestety, ale w „Kołysance” nie ma żadnej sceny która mogłaby powodować lęk. Wampirza rodzinka jest miła, ofiary w miarę komfortowo się czują w swoim unieruchomieniu. Ba, nawet potraktowanie księdza młotkiem jest wykorzystane do komediowej wstawki z owłosionymi nogami – a nie do wzbudzenia w widzu grozy czy też współczucia…

Szkoda również tego, że ten film bardziej się ogląda jako cykl skeczy które są powiązane pomiędzy sobą – ale nie są jedną fabułą. Mamy rodzinkę, mamy ludzi trzymaczy w piwnicy i mamy policję próbującą zrozumieć co się dzieje. Kilka razy powtarzane są te same schematy – tylko z innymi bohaterami. Jak chociażby kolejne osoby wpadające w kły naszej wampirze rodzinki. Za pierwszym razem jest to śmieszne – za kolejnymi mniej… Podobnie ma się sprawa z mającym problemy z uzębieniem dziadkiem czy ze stopami księdza. Co za dużo to jednak niezdrowo. Bardzo podobała mi się w tym filmie muzyka Michała Lorenca. Tak niezbyt inwazyjnie brzmiała w tle – ale kiedy miała wejść na pierwszy plan, jak chociażby w scenach muzykowania, robiła to z wdziękiem i przytupem. Właśnie – sceny muzykowania. Były to chyba najlepsze fragmenty filmu, nawet jeśli pojawiły się tylko dwukrotnie. Swoją drogą wydawało mi się, że Juliuszowi Machulskiemu wystarczą zabawy z efektami specjalnymi z czasów „Superprodukcji” i nie będzie ich na siłę wplatał w fabułę. A tutaj jednak nie mógł się powstrzymać i kilkukrotnie, tak ni w pięć ni w dziewięć, są one obecne. Jak chociażby w ostatniej scenie muzykowania. Ja wiem że jest to bardzo efekciarskie ujęcie – tylko po co?

Moja ocena: 6/10