Miasto na morzu (Oil Rocks City Above the Sea), Szwajcaria 2009

Przez cały seans tego dość krótkiego dokumentu czułem się troszeczkę jakbym oglądał kolejny odcinek „Z kamerą wśród zwierząt”. Czyli film który bardziej koncentruje się na pokazaniu pojedynczych scen, które dla nas – „cywilizowanych ludzi”- mogą być dziwne czy też śmieszne. A więc mamy bloki na środku morza, ludzi odpoczywających w zagrzybionych i bardzo sfatygowanych mieszkankach i staruszkę wspominającą jak to kiedyś było ciężko. Tylko w tych drobnych scenkach z życia tubylców zabrakło mi troszeczkę szerszego spojrzenia. Troszkę się wspomina o kosztach ekologicznych, troszkę o ciężkim życiu robotników a na koniec serwuje się nam stwierdzenie, że za 20 lat to dopiero będzie problem. Bowiem wyczerpią się złoża.

W dodatku film trochę przypomina propagandówkę na rzecz rządu i prezydenta Azerbejdżanu. Dokument najpierw opisuje siermiężne czasy powstawania tego miasta, kiedy było biednie i niebezpiecznie, ale za to ludzie entuzjastycznie nastawieni. Potem upadł system i wszystko zaczęło popadać w ruinę – ale dzięki hojnemu Prezydentowi teraz się zaczyna dbać o ten cały kompleks platform. I teraz nawet zaczynają pojawiać takie luksusy jak łazienki w każdym pokoju robotniczym, a nie tylko po jednej na piętro jak drzewiej. No i robotnicy nawet dostali boisko. Taki wspaniały jest żywot pracowników pompujących petrodolary do budżetu państwa. Szkoda tylko że twórca filmu, Marc Wolfensberger, nie zdecydował się wyjść poza oficjalne formułki i zobaczyć czy rzeczywiście cośkolwiek się zmienia. No i co się stanie jak złoża się skończą. Przecież 20 lat to nie aż tak wiele – a ten cały kompleks jest tykającą bombą ekologiczną.

Plusem filmu jest kilka fragmentów starych radzieckich kronik, z ich świetnym sposobem przekazywania emocji. Świetnym w swoim łopatologiźmie – tutaj przynajmniej wiadomo, że jak robotnik się cieszy, to dlatego że właśnie udało mu się dorzucić swoje trzy kopiejki do światowego pokoju. Niezależnie od tego co zrobił. Tylko tych kronik jest tak mało, że nie są w stanie uratować tego mało zajmującego filmu. Ale 54 minuty można przeżyć…

Moja ocena: 4/10