Miłość i inne używki (Love and Rother drugs), USA 2010

Już chyba jest rzeczą powszechnie znaną, że mam pewnego rodzaju słabość do komedii romantycznych, nie tylko zresztą – ale o tym może innym razem, więc lubię sobie od czasu do czasu zaserwować takie danie. Szczególnie jeśli film ma coś co pozwala go odróżnić od licznej rzeczy obrazów o miłości które zalewają corocznie nasze kina w okolicach najbardziej chyba skomercjalizowanego święta w lutym. Co prawda te rozróżnienie troszkę wyglądało na naciągane – bowiem niezbyt często się zdarza by Hollywood decydował się na przekazanie jakiś trudnych informacji, które mogły by zakłócić przyjemne chrupanie popcornu, w mainstreamowym filmie, ale też osoba reżysera filmu sugerowała szanse na udane 2 godziny.

I nie da się ukryć, że ta komedia nie zawiodła oczekiwań. Przynajmniej moich. Edward Zwick, znany z takich swoich wcześniejszych dokonań jak „Krwawy diament” z Leonardo DiCaprio czy też „Ostatni Samuraj” z Tomem Cruisem, bardzo sprawnie prowadzi widza przez wszystkie schematyczne zawijasy fabuły jakich wymaga ten gatunek filmowy i dość dobrze udaje mu się zamaskować kilka płycizn scenariusza które napotykamy po drodze. Bo w pewnym momencie hollywoodzka potrzeba wygładzenia świata pokazywanego w filmie natyka się na problemy chorych na nieuleczalną chorobę. Niby rozbieżna sytuacja – ale jednak po pierwsze widzimy jak sympatycznymi i godnymi podziwu, a jednocześnie normalnymi, są ludzie chorzy na tą chorobę – a po drugie udaje się tą sytuację wykorzystać do sprowokowania tradycyjnego w komedii romantycznej rozdzielenia zakochanych. I to w sposób, dzięki któremu nie tracimy sympatii do żadnej ze stron.

Swoją drogą to interesujące, jak – mimo że film jest przeznaczony dla widzów dorosłych, i w Stanach dostał prawie najwyższą kategorię wiekową – staroświecko jest potraktowany temat seksu i związków. Niby mamy XXI wiek, i swobodę obyczajową, ale jednak bardzo wyraźnie pokazana jest różnica pomiędzy łóżkowymi wrażeniami na etapie „bez zobowiązań” a na etapie „związkowym”. Nie muszę chyba dodawać na czyją korzyść…

Szkoda tylko, że nie w pełni twórcy filmu wykorzystują drugoplanowe postacie grane przez Olivera Platta i Hanka Azarię. Obaj aktorzy są obdarzeni bardzo dużym talentem komediowym i zawsze potrafili wydobyć maksimum komiczności ze swoich scen. Tutaj niestety widzimy ich dość rzadko i nie na długo. A szkoda, szczególnie że ich czas w głównej mierze jest zajęty przez brata głównego bohatera, dla którego szczytem dowcipu jaki nam dostarcza jest masturbacja przy sekstaśmie starszego brata czy też nieudolny podryw na informatyka…

Moja ocena: 6/10