Obywatel Milk (Milk), USA 2008
Gus Van Sant wielkim reżyserem jest. To wiedzą wszyscy i nie ma potrzeby z tym polemizować. Szkoda tylko, że popełnił „dzieło”, którego właściwym miejscem byłoby niedzielne popołudnie na Hallmarku czy też specjalizującym się w takich niezwykłych biografiach Lifetimeie, niż sale kinowe całego świata. Jest to typowa, by nie powiedzieć banalna historia biograficzna, jakich w Ameryce sporo. Skromny facet wskutek zbiegu okoliczności staje się wzorem czy też liderem innych. Potem mamy wzlot i upadek, a na deser obowiązkowy morał – że nie można iść na szczyt depcząc wszystkie zwierzątka po drodze – bo mogą w akcie desperackiej obrony mocno użądlić. Ale można by się spodziewać, że nawet taką banalną historyjkę twórca tej miary co Van Sant będzie potrafił zamienić w porządny kawał kina. Pamiętając zresztą o wcześniejszych „Last days” o liderze „Nirvany”, można nawet tego być pewnym. Ale niestety spotyka się ta nadzieja ze sporym rozczarowaniem. Pokazując na początku jak historia się zakończy powoduje się – przynajmniej dla takich widzów jak ja, nie znających postaci Harveya Milka – że nie ma żadnej dramaturgii, ani oczekiwania na to co wydarzy się dalej. Ot, bohater spotyka przeciwność, pokonuje ją, następny rozdział.
Innym sporym rozczarowaniem tego filmu jest Sean Penn. Wydawałoby się, że taki gigant aktorstwa postać tą zaliczy z biegu. A tymczasem Harvey Milk w jego wykonaniu powiela wszystkie stereotypy jakie o gejach można znaleźć. Łącznie z tembrem głosu. Nie wiem – może pierwowzór też tak się zachowywał. Ale musiał mieć jakąś charyzmę, by za sobą pociągnąć takie tłumy jakie mu się udawało. W wykonaniu Penna jest on tak mdły i nijaki, że nie wiadomo jak mógł poderwać jakiegokolwiek kochanka, nie mówiąc o ilośtysięcznym tłumie. Jest to na tyle słaba kreacja, że nawet na jej tle przyzwoicie wypada James Franco – a on raczej przyzwyczaił wszystkich do bycia najsłabszym ogniwem aktorskim. Na szczęście pozostałe postacie drugoplanowe trochę ten film ratują, ze szczególnym uwzględnieniem Diego Luny, dobrze mu idzie pokazywanie niedopasowania i wyalienowania do tej całej sytuacji...
Pewnie sporo osób spyta – jeśli ten film jest taki słaby, to dlaczego tak dobrze jest oceniamy we wszelkiego rodzaju plebiscytach? Na czele z 8 nominacjami do Oskarów. Szczera odpowiedź jest taka, że nie mam zielonego pojęcia. Można uznać, że ten film jest poprawny technicznie, opowiada ciekawą historię. Ale nic więcej. A historia jest niezbyt dobrze wykorzystana przez twórców. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to bardzo nośny i na czasie temat – ale to chyba za mało by zdobywać nagrody...
<p id=”“ocena””> Moja ocena: 3/10</p>