Radio Łódź (The Boat that Rocked), W. Brytania/ Niemcy, 2009

Na początek mała obserwacja natury obyczajowo-społecznej. Jeśli bileterka w kinie usilnie próbuje dać do podpisania bilet zamiast slipu z karty kredytowej i ma lekko zamglony wzrok – to trzeba zrezygnować z seansu, a nie potraktować to jako śmieszną historię. Tego dnia najwyraźniej nie tylko ona była w słabszej formie, bowiem pierwsze kilkanaście minut filmu leciało w lekko przyspieszonym tempie, co ciekawie i śmiesznie się oglądało – ale troszkę niszczyło muzykę brzmiącą w filmie. Swoją drogą, troszkę trwało zanim się zorientowałem że coś takiego się dzieje – na początku jest lekko narkotyczna atmosfera i do końca nie wiadomo, czy to oni mówią tak piskliwie, czy też to wina projekcji…

Ale wracając do filmu. Powiedzmy sobie szczerze – nie chodzi w nim o fabułę, postacie czy grę aktorską, chociaż o tym tez trzeba wspomnieć. Głównym powodem dla którego powinno się ten film obejrzeć jest muzyka. Spora dawka świetnych dźwięków z lat sześćdziesiątych. Człowiek siedzi na seansie i co chwilkę podryguje na fotelu pod wpływem tego co grają didżeje Radia Łódź. Swoją drogą wyrazy szacunku dla osoby która przetłumaczyła tytuł. W filmie roi się od piosenek takich sław jak Jimi Hendrix, The Who czy Jeff Beck. Zresztą – wystarczy spojrzeć na spis utworów ze ścieżki dźwiękowej. A to na dodatek jest wydawnictwo dwupłytowe.

Natomiast w oderwaniu od muzyki film troszkę rozczarowuje. Richard Curtis przyzwyczaił nas do troszkę innych filmów. Oczywiście nie jest to kolejna jego komedia romantyczna, ale zawsze można było liczyć na sporą dawkę humoru i postacie które ciężko było nie polubić. A tutaj niestety z tym jest gorzej. Historia jest dość siermiężna – a dowcipy niezbyt wysokich lotów. Właściwie poza wątkiem ministra i jego asystenta próbującego doprowadzić do zamknięcia stacji można by wyciąć sporo rzeczy i nikt by tego nie żałował. Ale też trzeba zauważyć, że jako uzupełnienie (bo tylko tak to można nazwać) do muzyki reszta filmu w miarę dobrze spełnia swoją rolę.

Bardzo dobrą rolę gra Billa Nighy, który jest wprost stworzony do tego typu ról. Można powiedzieć, ze to jest powtórka rockmana jakiego grał w „To właśnie miłość”, aczkolwiek grana tutaj dużo bardziej na poważnie i bez takiego przeszarżowania. Natomiast ukłony się należą – tradycyjnie trzymającego wysoki poziom – dla Kennetha Branagha grającego zaślepionego obroną tradycji ministra. Scenka z kolacją świąteczną w jego domu, to taki mały majstersztyk jak można wiele przekazać o człowieku za pomącą jednego-dwóch zdań i kilku gestów. Mi osobiście dodatkową przyjemność sprawił widok dwójki aktorów znanych z mojego ulubionego „IT crowd”, czyli Chris ODowd i Katherine Parkinson tutaj grających równie „interesujące” postacie.

Tak swoją drogą ciekawe jest to, że tam gdzie ja oglądałem film był dopuszczony od lat 7 – natomiast w stanach dostał kategorię R. Pomyśleć, że tam wystarczy jedna scena z nagimi piersiami, by widownie filmu ograniczyć prawie tylko dla dorosłych.

Moja ocena: 8/10