Sherlock Holmes, USA 2010

To nie jest dobry film. Wróć – to jest dobry film, aczkolwiek z gatunku tych, które się zapomina minutę po wyjściu z kina. Z jednej strony to chyba dobrze, bo w końcu jest to lekki film sensacyjny mający dostarczyć widzowi sporą dawkę rozrywki, a nie jakieś traumatyczne opowieści o problemach naszego świata. Ale z drugiej strony, wypadałoby by postać tytułowego detektywa, który jest głęboko zakorzeniony w naszej popkulturze i którego znany jest przez prawie wszystkich potrafiących czytać – była potraktowana z troszeczkę większym szacunkiem i wystąpić w filmie wartym zapamiętania.

W tym miejscu chyba powinienem zaznaczyć, że nie podobało mi się to, co zrobiono w nowych Bondach z serią. Czyli wyrzucono większość z cech które odróżniały te produkcje od reszty sensacyjnej sieczki. Z Sherlockiem Holmesem zrobiono to samo. Zamiast detektywa, który używa swojego nieprzeciętnego umysłu do rozwiązywania zagadek kryminalnych dano nam tutaj nowe wcielenie Bonda z czasów wczesnego Rogera Moora, który może i trochę główkuje – ale większość czasów spędza na obijaniu przeciwników za pomocą znanych sobie egzotycznych sztuk walki. Ale – jest jeden plus. We współczesnym kinie, zapoczątkowanym przez cykl przygód Jasona Bourne’a, wszelkie sceny dynamiczne pokazuje się tak, aby nic nie było widać, a widz cierpiał na chorobę morską – czyli im więcej cięć na minutę, tym lepiej… Natomiast tutaj spora część walk była nam zaserwowana w zwolnionym tempie. Co prawda okraszona była komentarzem planującym Holmesa, ale cóż – dobre chociaż i to.

W ostatnich filmach bardzo podobała mi się gra Robert Downey Jr. Takie filmy jak „Jaja w tropikach” czy też „Iron Man” – pokazały że odwrócił swoją dość podupadającą i zakręconą karierę. I że znowu może wrócić do pierszej ligi. Ale tutaj jakoś mnie nie przekonał. Bo ta rola niewiele się rożni od Tony’ego Starka. Właściwie różni się tylko kostiumem. W dodatku jest to zaprzeczenie wizerunku słynnego detektywa – co pewnie też wpływa na mój odbiór tej postaci. Natomiast dużo bardziej podobał mi Jude Law jako Dr Watson. Też zmieniona postać w porównaniu z „kanonem” – ale z dużo większym wdziękiem…

Największym plusem tego filmu dla mnie była muzyka. Szczególnie w pierwszej, spokojniejszej części. Wykorzystanie pojedynczych instrumentów, wprowadzało nastrój pełen niepokoju – który doskonale korespondował z nastrojem akcji odbywającej się w tle. W początkowych dźwiękach – bodajże klawesynu – cały czas wydawało mi się, że rozpoznaję jakiś znany motyw muzyczny, kojarzący się z jakimś thrillerem. Co pewnie też pozytywnie na mnie wpłynęło. W dalszej części mamy już typową hollywoodzką muzykę ilustracyjną do filmu sensacyjnego, z rozmachem rozpisanego na orkiestrę. Ale cały czas na wysokim poziomie.

Moja ocena: 6/10