Uczeń czarnoksiężnika (The Sorcerer's Apprentice), USA 2010

Na początek uczciwe ostrzeżenie. To nie jest film mający jakiejkolwiek większe ambicje. Ba, to nie jest film mający jakiekolwiek ambicje. Ot, 110 minut czystej rozrywki nie zmuszającej widza do jakiegokolwiek myślenia – i co najważniejsze – doskonale sobie z tego sprawę zdający, więc pozwalający sobie na częste mruganie do publiczności i na serwowanie nam pompatycznych tekstów, które w każdym innym przypadku kompletnie by go rozłożyły. Dlatego jeżeli ktoś się poczuje rozczarowany po seansie, to tylko dlatego, że nie do końca sobie zdawał sprawę na jaki film się wybiera. Ale przecież wiadomo, że jeśli producentem Jerry Bruckheimer, a reżyserem Jon Turteltaub to wynik może być jednego typu. Ten pierwszy przecież jest odpowiedzialny za bardzo wiele podobny strcte popcornowo-rozrywkowych hitów, zaczynając od „Flashdance” poprzez „Armageddon” aż po „Piratów z Karaibów”, a drugi wyreżyserował takie filmy jak „Reggae na lodzie” czy „Skarb narodów”.

Bardzo mi się też podobało fakt iż twórcy filmu nie próbują nas przekonać, że jest to jakaś Ambitna Produkcja Na Ważny Temat, tylko od początku dobrze się bawią. Zaczyna się od groteskowo wręcz pompatycznej muzyki, autorstwa Trevora Rabina, poprzez ciągłe komediowe teksty rzucane przez tytułowego bohatera, aż po wygląd czarnoksiężników. Którzy nie dość, że wyglądają tak jak się można by po tej profesji spodziewać – to na dodatek doskonale posują do takiego różnorodnego miasta, jakim jest Nowy Jork.

„Uczeń czarnoksiężnika” jest kolejny filmem w dorobku Nicolasa Cage’a, w którym gra świetną rolę, po tegorocznym „Kick-Ass”. Obie postaci są wręcz identyczne – starzejący się heros który poducza młodego, a jednocześnie sam musi sobie poradzić z własnymi demonami. I obie te postaci są lekko pastiszowe i jak widać na załączonym obrazku, doskonale się zdobywca Oscara czuje w takiej konwencji. Pytanie tylko czy wytrwa w takim repertuarze, czy też szybko wróci do swojej popisowej miny zbitego psiaka…

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Jak fajnie jest oglądać film, którego montażysta nie cierpiał na atak padaczki w trakcie wykonywania swojej pracy. Jakoś nigdy nie potrafiłem zostać fanem stylu pokazywania wszelkiego rodzaju walk czy też pościgów jaki współczesne kino akcji przejęło po Jasonie Bourne’ie. Czyli trylion cięć na sekundę, tak by widz nie mógł zobaczyć za wiele. W końcu po co tracić czas na doskonalenie czegoś, co będzie widoczne na ekranie przez 0,001 sekundy…

Moja ocena: 7/10