W imię…, Polska 2013
Bardzo mocno chwalony i nagradzany na wielu międzynarodowych festiwalach film równie cenionej reżyserki. Wydawało by się, że jest to pewniak, na który warto iść. No cóż, o ile potrafię zauważyć że rzeczywiście jest to film na wysokim poziomie, to jednak nie zachwycił mnie tak, jak się spodziewałem przed seansem. Chociaż nie, raczej powinienem powiedzieć, że rozczarował mnie tak, jak spodziewałem się że mnie może rozczarować. I chyba Małgorzata Szumowska wyląduje u mnie na tej samej półce co np. Almodovar. Czyli twórcy robiący powszechnie chwalone filmy, ale zupełnie niekompatybilne ze mną. I których twórczości nie będę oglądał, bo chyba szkoda mi na to czasu.
Z Szumowską też jest tak, że o ile „33 sceny” obejrzałem bez większej przykrości, ale i bez większych zachwytów – to już i „Sponsoring” czy „W imię…” był dla mnie sporą stratą czasu. Nawet zarzuty będę miał podobne. Otóż, zupełnie nie wciągająca fabuła oraz bohaterowie, którzy robią naprawdę sporo, by się nimi nie przejmować. No i ta desperacka próba zdobycia zainteresowania – czy też może wzbudzenia kontrowersji – tematyką. Tam prostytucja i odważne sceny erotyczne, tutaj homoseksualizm wśród ludzi kościoła i mniej odważne (choć wzbudzające równie spore emocje) sceny łóżkowe. I w obu miejscach równie niepotrzebne. Bo do rozmowy o samotności czy potrzebie dostania odrobiny ciepła od innych wcale nie trzeba wykorzystywać najbardziej kontrowersyjnych bohaterów. Bo takie podejście troszkę zasłania przekaz. A przecież o niego chodzi – a nie o reklamę w „Naszym Dzienniku”…
Ale by minusy nie przysłoniły plusów, musze wspomnieć o pracy operatora. Świetnie nakręcone są te wspomniane wcześniej kontrowersyjne sceny, którymi udało się przekazać odpowiedni ładunek emocjonalny bez potrzeby epatowania fizjologią. Co przy moim wcześniejszym zarzucie o niepotrzebną tabloidyzację tematu brzmi troszkę jak sprzeczność – ale tutaj się udało. Szkoda tylko, że to jeden z niewielu plusów tego filmu. Bo o kolejnej dobrej roli Andrzeja Chyry nie ma co wspominać (bo to zawsze jest pewniak), a więcej pozytywów nie za bardzo się rzuca w oczy podczas seansu.
No i ta ostatnia scena. O ile jeszcze jakoś można bronić wybór postaci księdza jako głównego bohatera – fakt, że gej w kościele to wciąż tabu – to tejże sceny nie za bardzo. Nic jej nie zapowiada, nic ona nie wnosi, a tylko może spowodować dodatkową wściekłość osób o konserwatywnych poglądach. Chociaż, skoro akurat o tym cicho, to może takie osoby darowały sobie seans i wypowiadają się one tylko na podstawie opisu filmu…
Moja ocena: 3/10