W sypialni, Polska 2011

Nie da się ukryć że jest to, przynajmniej dla mnie, pewnego rodzaju wyczyn. Pierwszy chyba raz mi się zdarzyło zerkać ukradkiem na zegarek po raptem 10 minutach seansu – myśląc że już minęła co najmniej godzina. A tu takie rozczarowanie… Cóż, twórca tego filmu na pewno miał ogromne ambicje by stworzyć jakieś dzieło na bardzo wysokim poziomie, ale niestety – nie powiodło się to. Film, pomimo tych swoich bodajże osiemdziesięciu minut strasznie się ciągnie, pełno jest scen które są powtórzeniem wcześniejszych, mające na celu tylko i wyłącznie umocnienie jakieś informacji którą twórca chce nam przekazać.

I tak na dzień dobry, przez kilkanaście pierwszych minut, obserwujemy że główna bohaterka ma jakiś problem. Prawdopodobnie ze swoją najbliższą rodziną. Jaki? Nie dowiemy się do końca. Poznamy jakieś drobne poszlaki, które jednak żadnego większego związku ze sobą nie będą miały. No ale, przez ten cały początek filmu możemy obserwować miotanie się głównej bohaterki po różnych pokojach hotelowych i dzielnicach Warszawy. Jak się już tym miotaniem znudzimy, to zacznie się cykl spotkań z różnymi „absztyfikantami”. Zmieniają się mieszkania – ale nic nowego się nie dowiadujemy. Ale co się wynudzimy, to nasze.

Nawet spotkanie z drugą osobą mającą do zagrania w filmie więcej niż dwie sceny jest odrzucające widza. Bowiem nagle okazuje się, że bohaterce nie udało się uśpić samca z którym się spotyka. Dlaczego się nie udało? Nie wiemy. Wcześniej i potem bardzo pilnuje ona by druga strona skorzystała z leków usypiających, nagle coś nie wychodzi. Tylko dlatego by bohaterka wreszcie z kimś spędziła więcej niż kilka chwil. Ale tutaj też mamy za długą i składającą się z samych powtórzeń sekwencję. Dwójka osób gada, pije, narkotyzuje się. Ale bardzo dba o to by nie powiedzieć nam cokolwiek istotnego.

Podczas napisów końcowych zaskoczyła mnie informacja że za muzykę w tym filmie odpowiada Leszek Możdżer. Świetny pianista jazzowy tutaj zdecydowanie nie ma okazji do pokazania się. Zaledwie w kilku scenach pojawia się jakaś ilustracja muzyczna – a i tak przeważnie ogranicza się ona do jednego tonu czy dźwięku. Rozumiem muzyczny minimalizm, tak samo jak rozumiem potrzebę dopasowania się do filmu, który przez cały czas swojego trwania niewiele wnosi i niewiele się w nim dzieje. Ale tutaj ten minimalizm całkowicie wtopił się i przegrał z kiepskością obrazu który miał ilustrować.

Moja ocena: 3/10