Wenecja, Polska 2010
Nie wiem do końca co myśleć o tym filmie. Z jednej strony mamy do czynienia z przepięknym obrazem, który prawie każdy kadr można by było wydrukować i oprawić w ramkę i którego autem jest bardzo interesująca muzyka. Ale też drugiej strony mamy film, których nie jest do końca spójny w tym co chce nam pokazać i które autor chyba troszkę za dużo próbował opowiedzieć, przez co w paru miejscach mamy nagłą zmianę sposobu i perspektywy opowiadania. Które te miejsca tak na dobrą sprawę niewiele wnoszą poza wybiciem widza z rytmu opowieści.
Do końca też nie jestem pewien o czym miał być ten film. Bo przez większą część czasu Jan Jakub Kolski serwuje nam bardzo nostalgiczną opowieść o utraconych czasach dzieciństwa i o tym jak wojna powoduje przyspieszone dorastanie. Ale też mamy parę wstawek z perspektywy dorosłych. Które nie wnoszą zbyt wiele do opowieści – tak jak chociażby wątek romansu matki głównego bohatera – a tylko powtarzają wcześniejsze informacje. Bo ten romans był już zasugerowany widzowi w lekko zawoalowany sposób przy dwóch innych okazjach. Podobnie ma się sprawa z pojawiającą się niczym filip z konopi sceną morderstwa polskich oficerów w Katyniu. Owszem, kiedy jedno z dzieci wspomina o ojcu w Starobielsku, wie się jak to się skończy. Ale po co nam to pokazywać? Zupełnie nie pasuje to do bardzo spokojnej i poetyckiej reszty opowieści. W przeciwieństwie do równie drastycznej sceny nalotu, który dzieje się na oczach chwilę wcześniej bawiących się dzieci…
Dużą zaletą tego filmu jest, poza wspomnianymi wcześniej zdjęciami i muzyką, zespół aktorski. Szczególnie ten małoletni. Ale to już dawno temu zostało powiedziane, że z dziećmi i zwierzętami na ekranie żaden dorosły aktor nie ma szans. Tutaj główną rolę gra Marcin Walewski, może na początku troszkę denerwować wiecznie zaciętą miną, ale potrafi pokazać to co się dzieje z bohaterem. Szkoda tylko, że reżyser nie dał nam okazji zobaczyć ceny decyzji jakie podejmuje główny bohater w końcówce filmu – zapewne niosącej za sobą poważne konsekwencje. Zamiast tego dostaliśmy scenę końcową odległą o kilka lat – kompletnie niewiadomo co mającą przekazać widzowi.
Pomimo tego, że film ogląda się bardzo przyjemnie – zważywszy na dość ciężki temat – to chyba nie jest to propozycja dla osób nie będących fanami Jana Jakuba Kolskiego. Bo o ile robił on filmy o wiele gorsze, jak na przykład „Pornografia”, to i w jego dorobku znajduje się spora ilość pozycji dużo lepszych. Nie miałem okazji zobaczyć „Afonii i pszczół”, ale chyba mogę sobie pozwolić na stwierdzenie, że jednak te lepsze filmy zdarzały mu się w poprzednim tysiącleciu…
Moja ocena: 6/10