Wrogowie publiczni (Public Enemies), USA 2009
Michael Mann w kinie gangsterskim zapowiada porcję rozrywki na bardzo wysokim poziomie. Tutaj miało być podobnie, szczególnie że postawił on na podobny schemat jak we wcześniejszych, wysoko ocienianych „Gorączce” i „Zakładniku” - czyli dwóch wyrazistych przeciwnikach granych przez aktorską ekstraklasę. Miało być świetnie, ale wyszło mocno słabo. I nie można powiedzieć, że jakiś element zawiódł. Na tą kiepską ocenę składa się wiele różnych, zaskakująco słabych elementów.
Należy chyba zacząć od scenariusza i sposobu opowiadania historii. Film jest dość słusznej długości, bowiem trwa 143 minuty. A często ma się wrażenie, że sporo scen zostało wyciętych by go skrócić. Jak na przykład początek kariery Dillingera. Najpierw dowiadujemy się, że zaledwie kilka tygodni wcześniej wyszedł z więzienia po długiej odsiadce, potem mamy napad na bank, i w następnej scenie mówi się o nim per „wróg publiczny nr 1”. Za dwa przestępstwa? Podobnie jest z policyjnym podsłuchem, w jednej scenie informują że zaczynają go stosować – a w następnej już mają informacje która doprowadza do złapania przestępców.
Jest też sporo wątków które nic nie wnoszą do fabuły a jedynie ją wydłużają. Co w świetle tych poprzednich skróceń i długości filmu jest lekkim bezsensem. Jak cały wątek granej przez Marion Cotillard Billie Frechette. Przez dużą część filmu zastanawiałem się po co w ogóle jej postać pojawia się w nim. I do końca nie dostałem odpowiedzi. Tak samo jest z J. Edgarem Hooverem i jego przesłuchaniem w kongresie. Jak jeszcze do tego doda się takie kwiatki jak ucieczka Frechette spod czujnego oka FBI – doskonale zgrana w czasie z Dillingerem – pomimo tego że była pod ciąglą obserwacją i nie mogli oni zgrać swoich planów, przynajmniej nic nam o tym twórcy nie powiedzieli.
Inną mocno mi przeszkadzającą kwestią była praca kamery. Twórcy filmu zdecydowali się na wykorzystanie kamer cyfrowych i na wszystkie słabości z tym związane. I najnormalniej w świecie to razi. Szczególnie jeśli nałoży się na to ujęcia rodem z MTV czyli wszystkie ujęcia kręcone są „z ręki” i to z ręki lekko wstawionego kamerzysty. Jest to bardzo trudne do przełknięcia dla kogoś kto wychował się na kinie gangsterskim z lat 30. Tamtejsze filmy z Jamesem Cagneyem miały jednak jakiś sznyt i szlachetność...
No i na koniec coś co mnie najbardziej w całym filmie zaskoczyło i przez cały przeszkadzało. Jeszcze nigdy w hollywoodzkim filmie nie słyszałem tak kiepsko zgranych dialogów. Ciche, niewyraźne – rodem z najgorszych tworów naszej kinematografii, a nie z wysokobudżetowego widowiska bardzo dbającej o technikalia fabryki snów. Ponieważ inne efekty były słyszane dobrze, to nie wydaje mi się by to był problem nagłośnienia w kinie...
Moja ocena: 3/10