Wstyd (Shame), W. Brytania 2011

Film wchodzi na nasze ekrany otoczony lekką aurą skandalu, która związana jest z ponoć odważnymi scenami erotycznymi i tematem seksoholizmu, niezbyt często poruszanymi na kinowym ekranie. Nie wiem do końca czy taki pomysł na zwiększenie ilości widzów filmu jest najszczęśliwszy, bowiem po seansie ludzie mogą się poczuć troszkę rozczarowani. Bo ani film do końca nie jest aż tak odważny (ok, może poza jedną sceną kiedy możemy zobaczyć jak Michael Fassbender korzysta z toalety) ani też niczego nowego o destrukcyjnym wpływie uzależnień nie mówi. Zresztą, opisywany gdzieniegdzie jako portret współczesnych 30-latków z wielkich miast, też to nie jest.

Najwyraźniej nie jestem kompatybilny ze sposobem opowiadania jaki prezentuje twórca tego filmu Steve McQueen. Jest to twórca wcześniej będący uznanym artystą sztuk wizualnych, który dokonuje blitzkriegu na rynku filmowym. Jego debiut fabularny „Głód” przetoczył się tryimfalnie przez festiwale i prawie na każdym zdobył jakąś nagrodę – a ja go pamiętam jako potwornie nudny film, który niby chce nam coś pokazać, a tak na dobrą sprawę pamięta się z niego tylko ogrom poświęcenia Michaela Fassbendera, który dla roli zrobił bardzo wiele ze swoim ciałem. „Wstyd” dla mnie również jest dość monotonnym tworem, który tak na dobrą sprawę prześlizguje się po temacie i kończy się w momencie w którym zaczynamy obserwować jak fatalnie odbija się na głównym bohaterze nałóg.

W końcówce jest kilka scen, gdzie możemy zaobserwować że życie Brandona nie jest życiem normalnego faceta z dużymi potrzebami seksualnymi. Dopiero te kilka scen pokazuje, jak wielka jest cena, jaką musi płacić za kilka chwil zredukowania napięcia w jakim żyje – bo na pewno nie jest przyjemność. Co bardzo dobrze widać w scenie z trójkątem. To co przeżywa główny bohater, można określać w różny sposób, ale na pewno nie jest to żadne słowo o pozytywnej konotacji. To jest ból, wstręt i strach przed samym sobą. Może nawet jest tam odrobina tytułowego wstydu.

Szkoda, że by dotrwać do tej w miarę interesującej końcówki, musimy się przedrzeć przez nudnawą większość filmu. Ale cóż, najwyraźniej jest to sposób opowiadania do jakiego przekonany jest twórca filmu i w przyszłości jego filmy będą wyglądać podobnie – mi nie pozostaje nic innego, jak odpuścić sobie ich oglądanie – niezależnie od tego, jak bardzo entuzjastyczne będą recenzje.

Moja ocena: 3/10