Zabić, jak to łatwo powiedzieć (Killing them softly), USA 2012
Zapewne dlatego że jest to film amerykański, to po jego zobaczeniu pomyślałem o hamburgerze. A dokładniej mówiąc o robieniu tego dania. Bo ten film pokazuje że niby prosta i łatwa rzecz – by nie powiedzieć banalna – do zrobienia, może być wykonana w bardzo różny sposób. Tak jak mamy nie wiadomo co w bułce z podworcowej budce, mamy troszkę papierowy wytwór rodem z McDonalda, Mamy też, bardzo modne ostatnio w naszej stolicy, ręcznie robione kotlety z organicznego mięsa. Tak samo różne są filmy sensacyjne w których główne skrzypce gra płatny zabójca.
Tarantino pokazał nam w „Pulp Fiction” że może to być arcydzieło, które wpisze się do kanonu gatunku i które za każdym razem ogląda się z przyjemnością i za każdym razem można odkrywać smaczki poszczególnych scen. Są też takie filmy jak „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”, które próbują udawać porządny film sensacyjny – a tak na dobrą sprawę są psem zmielonym z budą, by wrócić do hamburgerowego porównania. „Zabić…” można ustawić bliżej tego drugiego filmu, bowiem jest to produkcyjniak usilnie próbujący aspirować do bycia Wielkim Dziełem, ale tak na dobrą sprawę jest filmem, który nie za bardzo angażuje widza a już w pięć sekund po seansie zapomina się, że coś takiego się w ogóle oglądało.
Największy problem w tym filmie mam z dialogami. Widać że twórca był pod sporym wrażeniem kina Quentina Tarantino, co powoduje że są one bardzo rozwinięte i stanowią właściwie główny powód dla którego film powstał. Każda z postaci jest zakochana w swoim głosie i odczuwa potrzebę zagadania wszystkich wokół. Ale – jak to zwykle bywa – im więcej ktoś mówi, tym mniej ma do powiedzenia. Domyślam się, że podstawą większości dialogów jest książka, które film ten jest luźną adaptacją. I cóż, szczerze mówiąc, to widać, bowiem strasznie tekturowo one brzmią. Naprawdę film niewiele by stracił, a dużo więcej zyskał, gdyby ich ilość zredukowano o 75%.
Tak na dobrą sprawę to jedyną sceną wartą zapamiętania z tego filmu jest ostatni monolog wygłaszany przez Brada Pitta o świecie współczesnym. Piekielnie trafna diagnoza społeczna i doskonała puenta do filmu sensacyjnego. I tak na dobrą sprawę jedyny klej łączący sączące się w tle przez cały film komunikaty polityczne o toczącym się kryzysie z całą „sensacyjną” akcją. Tylko czy warto dla jedno-dwuminutowej sceny przedzierać się przez opary mamroczących gości? Wydaje mi się, że nie.
Moja ocena: 3/10