Weekend w Kopenhadze - część druga
<P> Nowy dzień rozpoczyna się od wizyty w Christianii – pseudo wolnej komunie hipisowskiej. Jest to dzielnica powstała z osiedlenia się wszelkiego rodzaju anarchistów i wolnych duchów w dawnych koszarach wojskowych. Teraz wyglądem nie różni się zbytnio od jakiś mocno ubogich dzielnic polskich miast – może poza tym że graffiti na murach jest w dużo żywszych kolorach i przedstawia jakieś radosne treści. Dodatkowym wyróżnikiem jest spora ilość turystów i fakt, że nikt nie maskuje się tam z paleniem skrętów. Ale tak naprawdę nie jest to nic szczególnego czy też wartego odwiedzin. </P> <P> Wracając do centrum Kopenhagi można podziwiać wiele kanałów mijanych po drodze. Przy jednym z nich znajduje się muzeum marynarki wojennej(Orlogsmuseet) – Całkiem sympatyczna placówka, ale raczej dla miłośników historii marynistycznej. Znaczącą większość eksponatów stanowią modele wszelkiego rodzaju jachtów czy też znanych bitew morskich z historii. Dopiero w części poświęconej historii dużo bliższej współczesności znajdują się „prawdziwe” eksponaty. W tym cała nadbudówka okrętu patrolowego – umożliwiająca wejście do środka. </P> <P> Idąc z dworca, i omijając Tivoli trafia się na główny tutejszy deptak. Najpierw jest to ulica czysto handlowa, z dużą ilością jadłodajni i knajp w których można się zatrzymać i coś przekąsić czy też zjeść. Potem, od placu przy którym znajduje się teatr narodowy deptak ten przemienia się w krótki bulwar nad kanałem. W sezonie letnim panuje na nim ogromny chaos – ogromne ilości turystów spieszących się w różnych kierunkach mieszają się z siedzącymi w gęsto ustawionych tutaj ogródkach oraz ze zmęczonymi ludźmi popijającymi piwko prosto z puszek siedząc na nadbrzeżnym murku. Dla jednych jest to kwintesencja Kopenhagi – gdzie wszystko można znaleźć na bardzo małym wycinku miasta, ale dla mnie było to mocno męczące miejsce i bardzo szybko z niego uciekłem. A nawet jeśli miałem ochotę się przekonać o jakości tutejszych knajpek – to zaporowe ceny w ich menu dość szybko mnie od tego pomysłu odrzuciły… </P> <P> Idąc dalej w kierunku morza natykamy się na muzeum duńskiej walki podziemnej pod okupacją hitlerowską. Cóż – najwyraźniej tam też takie coś było. I nawet jest sporo eksponatów to potwierdzających. Cóż – człowiek uczy się całe życie ponoć. Dalej znajduje się Kastellet – dawna fortyfikacja i koszary, a aktualnie jeden z najczęściej wybieranych przez tubylców terenów spacerowych. Ponieważ cały czas ten teren jest w gestii ministerstwa obrony, to wciąż można tam obserwować warty. Tuż obok znajduję się ładny park z kilkoma pomnikami władców duńskich. Idąc jeszcze troszkę dalej natykamy się na symbol Kopenhagi, czyli Mała Syrenkę – cały czas obleganą przez tłum turystów. Dalej już nie za bardzo jest po co iść – dlatego nadbrzeżem wracam do centrum. Po drugiej stronie można podziwiać przepiękny budynek opery – ale będę to robił tylko z daleka, bowiem obejście portu byłoby zbyt czaso- i energochłonne </P> <P> Tego dnia również trafiłem do Tivoli. Może nie tak przypadkowo – ale stwierdziłem, że skoro mam kartę wstępu – wstyd byłoby nie spróbować tutejszych lodów. A co jak co, ale lody w Skandynawii mają dobre. Swoją drogą to nie wiedziałem, że nawet lukrecjowe są… Przy okazji udało mi się trafić na występ tutejszej chłopięcej orkiestry – aczkolwiek grała nowoczesne utwory, więc za długo na ich występ nie popatrzyłem. Natomiast dużo ciekawszą rzeczą się okazała wystawa kilkudziesięciu samochodów Porsche. Od tych ledwo powojennych do najnowszych. Ciekawie było obejrzeć jak zmieniała się koncepcja modelu 911 przez te wszystkie lata. I nie na darmo park ten reklamuje się, że codziennie tam się coś dzieje… </P>