Metro strachu (The Taking of Pelham 1 2 3), USA 2009

Przed kamerą John Travolta i Denzel Washington, a na krześle reżyserskim Tony Scott. Widząc takie nazwiska można z zamkniętymi oczami iść do kina na solidną porcję sensacyjnej rozrywki. Szczególnie że jest to remake filmu sprzed ponad 30 lat z Walterem Matthau, który mgliście pamiętam jako całkiem interesujący kawałek sensacji. I to jest błąd. Bo jeszcze przydałoby się by gdzieś wśród nich się pojawił scenarzysta. To znaczy jest i to nawet z bardzo ładnym cv – ale film jest kompletnie popsuty przez brak wciągającej akcji i obrażające inteligencje widzą rozwiązania w końcówce. Może to wina książki stanowiącej podstawę filmu, nie miałem okazji przeczytać. Ale takie chwyty jak z amerykańskim ex-spadochroniarzem, który zostaje nam przedstawiony tylko i wyłącznie po to by mógł się zachować jak Typowy Amerykański Bohater Który Może I Wątpi Ale Zawsze Wraca Na Słuszną Drogę. Nie mówiąc już o takich bzdurkach szczur gryzący SWATowca czy kompletnie niepasujące sceny z przewożenia gotówki na okup.

Ciekawym pomysłem jest sposób montowania scen z metra – kiedy nie ma dialogów, akcja jest przyspieszana/zwalniana a kamera kadruje tylko pewne części widoku. I dzięki temu mamy bardzo interesująco zmontowaną czołówkę. Ale potem zaczyna to nużyć, szczególnie że wrzucane jest to bez większego ładu i składu w środek różnych dłuższych scen dialogowych. Zapewne miało to spowodować iż film, w którym 3 akcji polega na gadaniu dwóch facetów przez radio, nie będzie się dłużył. Ale tak nie jest. Dłuży się i jednocześnie denerwuje tymi zabawami montażowymi.

Jedyną rzeczą która, niestety tylko w niewielkim stopniu, ratuje ten film jest John Travolta grający przywódcę porywaczy. Szczególnie w całkiem interesującej charakteryzacji. Bezproblemowo można uwierzyć, że ma za sobą ładnych parę lat odsiadki. Troszkę mniej w to iż jest ponoć inteligentnym facetem zdolnym do zaplanowania tego napadu, a nie tylko psycholem z pistoletem strzelającym do wszystkich. Ale w porównaniu kompletnie nijakim Washingtonem i wyglądającym na odpracowywanie pańszczyzny Jamesem Gandolfini – jest zupełnie z innej bajki.

Moja ocena 3/10