Ambiwalentne uczucia rowerowe.

Kolejny sezon rowerowy za mną, i jak to zwykle bywa, zakończenie czegoś nastraja lekko nostalgicznie i podsumowująco. Co prawda pewnie jeszcze kilka-kilkanaście razy zdarzy mi się w okresie zimowym pojeździć, ale raczej częściej będę korzystał z komunikacji miejskiej. Jednak jak człowiek wstaje rano i jest ciemno, wietrznie i mokro – to lepiej pomyśleć o swoim zdrowiu, a nie tylko o byciu obywatelem wpasowanym w system.

Ale wracając do podsumowań. Tegoroczny sezon rowerowy (w moim jednostkowym ujęciu, nie ogólnokrajowym) był dość udany, głównie ze względu na pogodę, niespotykanie pogodna, ciepła i przewidywalna wiosna, lato i jesień, spowodowała że w porównaniu z rokiem poprzednim podróży rowerowych było dużo więcej. Sezon rozpoczął się w początkach kwietnia, trwał chyba bez większych przerw – nie licząc wyjazdów poza miasto – i dopiero teraz się kończy. Kończy się, ponieważ po pierwsze ranki już są naprawdę zimne (0 stopni dwa dni temu), a po drugie czeka mnie kilka bardzo intensywnych tygodni, gdzie rower byłby albo niemożliwością, albo poważnym ograniczeniem.

Sezon był udany, ale coraz bardziej widzę, że jednak pomimo tego, iż należę do pokolenia, które wychowywało się z minimalnym udziałem telewizora i komputera, a całkiem sporym podwórka, roweru i piłki, to jednak daleko mi do tubylców, którzy zaczynają jeździć na rowerze chyba jeszcze zanim nauczą się dobrze chodzić. I dla mnie perspektywa wstania troszkę wcześniej i pedałowania przez okolicę przed godziną 8 rano, nie jest radosną i oczekiwaną. Owszem endorfiny wywoływane wysiłkiem fizycznym, świeże powietrze (mam po drodze naprawdę sympatyczny kawałek lasu) powinny wynagradzać mi wszelkie niedogodności – ale tak to nie działa. Nawet latem, gdy rano temperatura jest sympatyczna a słońce przygrzewa.

Codziennie jest to walka z samym sobą, tym trudniejsza, im pogoda gorsza. Może to moja wada, ale jakoś nie udaje mi się znaleźć przyjemności w jeździe na rowerze, gdy jest ranek, a w perspektywie kilkugodzinna posiadówa w biurze i równie długa monotonna jazda do domu. Nie mówiąc o dniach, gdy plany są bardziej skomplikowane. A już zupełnie nie ma się ochoty na taką „przyjemność”, gdy za oknem półmrok, liście są przewiewane z jednej strony ulicy na drugą a samemu trzeba założyć rękawiczki i czapkę, by nie odmrozić sobie co bardzie wrażliwych na wiatr części ciała…

Tak, prawie na pewno w przyszłym roku wrócę do (prawie)codziennej walki z samym sobą w sprawie roweru, w końcu to zdrowe, ekologiczne i takie duńskie – ale teraz bardzo się cieszę, że idzie zima. W końcu to czas hygge, książek i przytulnych kocy.