Duńskie wesele
Ostatnio miałem okazję wybrać się na duńskie wesele. Doświadczenie bardzo odległe od polskich obyczajów, nie da się ukryć, że ciekawe – ale też trzeba przyznać, że dość męczące. Nawet nie chodzi o natłok obowiązków towarzyskich, a ilość czasu, który trzeba poświęcić na cieszenie się szczęściem państwa młodych.
Sympatyczne jest to, że wesele odbywa się w dużo luźniejszej atmosferze i nawet jeśli niezbyt się przepada za tego typu uroczystościami, to można się „prześlizgnąć” przez mniej interesujące momenty wieczoru i korzystać z tych ciekawszych. Bardzo fajnym pomysłem jest rozpoczęcie popołudnia w formie luźnego garden party, gdzie można poznać innych uczestników uroczystości czy też odświeżyć stare znajomości. A i z punktu widzenia ekonomii, jest to tani i prosty sposób na spędzenie 2-3 godzin, bowiem goście głównie się socjalizują, mając od dyspozycji napoje i przekąski.
Dopiero potem następuje główna część wieczoru, czyli obiad. I znowu nie jest to okazja do pokazania się przez gospodarzy, tylko okazja do nacieszenia się spotkaniem. Po pierwsze samo jedzenie jest drugorzędną sprawą – nie ma wyboru dań, jest dostępny zwykły trzydaniowy posiłek, a główną sprawą są przemówienia, które można w przerwach pokomentować z siedzącymi obok gośćmi. Dodać należy, że na obiad było przewidziane 6 godzin, co jest dawką sporą.
Same przemówienia są bardzo ciekawe – ze względów tradycyjnych można się spodziewać wystąpień państwa młodych, rodziców, a potem jest już dowolność. Same przemówienia są interesujące, można dowiedzieć się dużo więcej na temat nowożeńców, ale też trochę liznąć historii rodzinnej. No i chyba wszyscy starają się uatrakcyjnić swoje przemowy elementami humoru, co też bywa interesujące. Dodatkowo same przemówienia nie zawsze są tylko tym. Zdarzają się historie opowiadane w grupach, czy też wyśpiewywane piosenki. Tak, Duńczycy bardzo lubią pisać piosenki. Miałem szczęście być na mocno międzynarodowym weselu, więc siłą rzeczy spora część przemów była po angielsku, więc mogłem zrozumieć dużo więcej smaczków, niż gdyby odbywało się to tylko po duńsku.
I po tych sześciu godzinach dopiero przychodzi czas na pierwszy taniec. I tutaj następuje chyba jedyny i najbardziej „tradycyjny” element wesela. Pod koniec tańca pan młody jest porywany przez gości, pozbawiany butów i jego skarpetki padają ofiarą nożyczek. Bo przecież już ma kogoś, kto mu je zaceruje… Cóż, niby to taki postępowy kraj.
Ale niemniej takie duńskie wesele to bardzo ciekawe doświadczenie, którego może nie mam ochoty powtarzać (bo to jednak wszystko trwało kilkanaście godzin) – ale warto było przeżyć choć raz…