Jutlandia

Jak wspominałem wcześniej, korzystając z jednorazowej oferty na dość tani bilet oferujący przejazdy po całej Danii przez kilka dni, wybrałem się na Jutlandię, by pozwiedzać tamtejsze miejscowości. Pisałem już o Skagen, a teraz chciałbym zapisać obserwacje troszkę bardziej uogólnione. Ponieważ nie za bardzo miałem możliwość skorzystania z urlopu i też posługiwałem się komunikacją publiczną, skoncentrowałem się na zwiedzaniu miejscowości, a nie atrakcji przyrodniczych – poza wspomnianym wcześniej Skagen.

Z punktów widzenia Kopenhagi, Jutlandia i jej mieszkańcy są oceniani z pewnym poczuciem wyższości, może poza Aarhus i Aalborgiem, jako taka Dania B. Taka troszkę zacofana, bardzo tradycyjna i będąca obiektem lekkich żartów. Oczywiście jako osoba z zewnątrz, w dodatku odwiedzająca kilka miejsc każdego dnia, więc siłą rzeczy niezbyt dokładnie się przyglądając, nie miałem żadnych ambicji by dokładnie poznać ten rejon, chciałem tylko zobaczyć, jak wyglądają tutejsze miasteczka i czy miałbym ochotę wrócić do któregoś z nich, by dokładniej móc poznać jego atmosferę. Poprzez te kilka dni miałem okazję zaliczyć znaczącą większość linii kolejowych na Jutlandii, więc i pozwolę sobie na pewne ogólne wnioski.

Chyba największym zaskoczeniem dla mnie było odkrycie jak bardzo duńskie miasteczka są sztampowe i podobne do siebie. Chociaż, zastanawiając się, nie wiem, dlaczego jestem tym zaskoczony, w końcu jest to mały kraj, w którym dodatkowo jest bardzo duży społeczny nacisk na bycie częścią całości i nie wyróżnianie się. Ale, wracając do miasteczek. Przyjeżdżając do miasteczka możemy spodziewać się, że w centrum będzie deptak, mikro placyk w pobliżu ratusza (a jak miejscowość jest większa, to kilka ulic poprzecznych od tego deptaka też będzie wyłączonych z ruchu samochodowego). Na tymże deptaku można się spodziewać standardowego zestawu sklepów – z rzeczami do domu, kosmetykami, ubraniami oraz supermarketu spożywczego. Wszystko ładne (czy też raczej solidne) i zadbane.

Ale, co dla mnie było zaskakujące, takie trochę martwe. Owszem, w miejscowościach bliżej granicy z Niemcami, czy też nad morzem – gdzie jest dużo turystów, można było spotkać sporo ludzi spacerujących, ale już miejscowościach położonych głębiej na półwyspie, pusto i nie aż tak ciekawie. Np. w takim Struer, miałem okazję odwiedzić go w sobotnie popołudnie, mimo że pogoda była typowa jak na duńskie lato – czyli wiało, było pochmurno, ale czasem słońce się pojawiało – to spacerując po centrum miasteczka spotykałem tylko pojedyncze osoby. Nie licząc supermarketu.

Jako że miałem ochotę na kawę, więc szukałem jakieś kawiarni i tak na dobrą sprawę udało mi się znaleźć tylko jedno miejsce, gdzie sprzedawano kawę. Miałem nadzieję, że te pół godziny, które spędziłem przy stoliku z widokiem na deptak, pozwoli mi trochę podpatrzeć codzienne życie miasteczka, ale się zawiodłem. Przez ten czas deptakiem przeszło kilka osób bardziej zajętych swoimi codziennymi troskami niż cieszącymi się weekendowym popołudniem, a do kawiarni weszły całe dwie osoby. Jedna skorzystała z toalety, a druga kupiła jakieś ciasteczko. Kawoszy nie stwierdzono…

Przeglądając zdjęcia po powrocie musze stwierdzić, że o ile cieszę się, że miałem okazję spędzić te kilka dni na Jutlandii, to chyba nie mam potrzeby tam wrócić by dokładniej ją poznać. Nie jest aż tak ciekawa, a za bardzo podobne pieniądze mogę się wybrać na drugi koniec kontynentu, gdzie codzienność jest zupełnie inna. A jeśli będę chciał poczuć duńskie życie na prowincji, to wystarczy, że wybiorę się pół godziny czy też godzinę pociągiem z Kopenhagi, by znaleźć miejscowości dokładnie tak samo zwykłe i nijakie, jak na Jutlandii.