Wind of change
Planując mój ostatni pobyt w Warszawie, cieszyłem się na możliwość skorzystania z oferty kulturalnej, na jaką zawsze można było liczyć w tym mieście. Z jednej strony okoliczności zaskoczyły mnie negatywnie (patrz poprzedni wpis). Z drugiej, trochę pozytywnych zaskoczeń też było. Ale dzisiaj o czymś innym. Ale też troszkę negatywnie będzie.
Zawsze lubiłem w Warszawie te możliwości uczesniczenia w życiu teatralnym. Moze nie zawsze był to w moim przypadku Warlikowski, ale korzystałem z tego że czasem było bardzo poważne coś, a czasem był to fastfood na poziomie, czyli Teatr Polonia czy 6-te piętro. Natomiast tym razem mocno się rozczarowałem. Bowiem mając w perspektywie pobyt tygodniowy (a niedługim czasie pobyt weekendowy), nie udało mi się znaleźć niczego, co warte by było zapłacenia warszawskich stawek za bilet do teatru.
Kiedyś była równowaga pomiędzy przedstawieniami lekkimi, łatwymi i przyjemnymi, oraz takim, które nie były zbyt miłe do przyswojenia, ale jednocześnie można sie było czegoś dowiedzieć z nich o życiu. A teraz rzeczywistość teatralna mocno się przechyliła na korzyć mdłej oferty dla – przepraszam za porównianie – gospodyń domowych. Owszem, jest pełno ofert błachych komedii czy fars, których jedynym atutemjest obecność jakiegoś znanego aktora\aktorki z telewizyjnych tasiemców, ale tak na dobrą sprawę nie posiadających żadnych innych zalet.
Ok, jedynym spektaklem nad którym się zastanawiałem, był „Cohen\Nohavica” w Buffo – ale jakoś cena mnie odstraszyła. Nawet jeśli na codzień zarabiam w dużo bogatszym kraju. Ale to był jedyny wyjątek na warszawskim bezrybiu. Szkoda.
A wydawało by się, że przykład „Klątwy” pokazał, że teatr wciąż może poruszać tłumy. Że wciąż sztuka może pokazywać jak inne mogą być spojrzenia na rzeczywistość. Ale chyba w naszym kraju (waszym?) zaczyna zwyciężać podejście: tisze jediesz dalsze budiesz…