Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł, Polska 2010
Nie do końca byłem przekonany do tego filmu idąc nań. Bo jakoś polskie firmy koncentrujące się na opowiadaniu najnowszej historii dotychczas niezbyt nam wychodziły – by przypomnieć tylko „Popiełuszkę. Wolność jest w nas” czy „Katyń”. No i bardzo zniechęcający jest zwiastun tego filmu – składający się w znaczącej części z autorskiej interpretacji piosenki o Janku Wiśniewskim wykonywanej przez Kazika. Bardzo nudnej interpretacji. Ale też z drugiej strony na film zaprasza jeden z najlepszych w ostatnich latach w naszym kinie plakatów. Skromny, ale też bardzo wiele zapowiadający. No i dałem się przekonać entuzjastycznym wręcz opiniom na temat filmu opublikowanym w Gazecie Wyborczej. Tak, wiem, ciężko jest uznawać za wiarygodne artykuły czytane u patrona medialnego filmu, ale nazwiska ich autorów były dość przekonujące.
Niestety, ale spotkało mnie w kinie spore rozczarowanie. Seans był dość traumatycznym przeżyciem – ale nie ze względu na drastyczną tematykę i ogrom nieszczęścia pokazywanego, ale z powodu przenikliwej wręcz nudy. Film się ciągnie i dłuży, a jak tego nie robi, to rozłazi się na trzy niezbyt ze sobą współgrające części. Które zapewne osobno mógłby być czymś dużo bardziej interesującym, ale w zaprezentowanym przez Antoniego Krauze miksie tracą wszystkie swoje walory. Wątek najstarszej ofiary masakry robotników, Brunona Drywy, i jego rodziny – który miał być osią filmu i trzymać zainteresowanie widza, jest kompletnie niewciągający. Bohaterowie są papierowi i nieciekawi a ich perypetie niezbyt wciągające. Zapewne jest to spowodowane mocno wyidealizowanym obrazem jaki się nam serwuje – ale czasem trudno jest tego uniknąć twórcom filmu gdy głównym ich konsultantem jest pierwowzór bohatera. Drugim wątkiem są obrady partii, która próbuje sobie poradzić z zaistniałą sytuacją. Co też nie jest zbyt interesujące – ponieważ większość sytuacji już znana, chociażby z procesu osób odpowiedzialnych za grudzień 70 roku. Najbardziej interesujący, przynajmniej dla mnie, jest trzeci wątek. Zdjęć archiwalnych przeplatanych z autentycznymi nagraniami rozmów służb bezpieczeństwa. Tylko że jest to najbardziej poboczny wątek i tak na dobrą sprawę kończy się zanim zaczyna.
Ale chyba największym zarzutem jaki można skierować do twórców tego filmu jest jednowymiarowość chyba wszystkich postaci. Albo jest ktoś zły – albo dobry. Nie ma żadnych szarości. I troszkę na siłę próbuje się nas przekonać, że nie wszędzie byli sami źli ludzie. Bo i w partii znajdzie się sekretarz który porozmawia z robotnikami, a i w wojsku będą tacy którzy będą próbować powstrzymać masakrę czy też pomogą rozpaczającej, jeszcze nie mającej pewności, wdowie – w końcu żyjemy w czasach poprawności politycznej. A to że takie osoby pokazane nam są kompletnie bez związku z resztą fabuły? Cóż, kogo to obchodzi… Swoją drogą, przez dużą część seansu zastanawiałem się dlaczego akurat niektóre epizody z tamtych czasów zostały wybrane, bowiem zarówno rozmowa wyższych oficerów marynarki, ani negocjacje sekretarza komitetu miejskiego z robotnikami czy też nawet charakterystyczne przemowy Pierwszego Sekretarza KC – nie są zupełnie potrzebne do opowiedzenia głównej historii. Tylko zwalniają i tak kiepskie tempo…
Moja ocena: 3/10