Harry Potter i insygnia śmierci Cześć II (Harry Potter and the Deathly Hallows Part 2) USA / W. Brytania 2011
Chciałoby się powiedzieć, że jest to koniec pewnej epoki w kinie, przynajmniej młodzieżowym. Ale chyba, patrząc całościowo na cykl ośmiu filmów, te obrazy nie zmienią historii kina tak, jak pierwowzory zmieniły świat książki kilka lat wcześniej. Wydaje mi się, że literatura młodzieżowa bardzo mocno zmieniła się pod wpływem pisarstwa J.K Rowling – pojawiły się poważniejsze tematy i odbiorca jest traktowany dużo poważniej niż zdarzało się to wcześniej. Natomiast ekranizacje historii Harry’ego Pottera niewiele nowego do kina wniosły. Owszem, wszystkie z nich są pozycjami które wypada obejrzeć, ale poza pojedynczymi przypadkami, jak trzecia część wyreżyserowana przez Alfonso Cuaróna czy kolejna w reżyserii Mike’a Nowella – raczej mało kto poza zagorzałymi fanami będzie do nich wracał. Już chyba w tym miejscu zdradziłem się, że aż takiego wielkiego wrażenia ten najnowszy film na mnie nie zrobił.
Szkoda, że producenci serii nie zdecydowali się na dalsze żonglowanie reżyserami i ostatnie 4 filmy zostały nakręcone przez jednego reżysera - Davida Yatesa. Który już w pierwszym swoim filmie z tego cyklu pokazał, że średnio daje sobie radę z tak ogromną produkcją i najlepiej mu wychodzą kameralne elementy powieści. Identycznie jest i w zwieńczeniu sagi. Kilka scen które zapadają w pamięć angażują pojedyncze postaci i nie widać w nich dużego budżetu. Najlepszym tego przykładem jest scena retrospekcji i reakcja głównego bohatera na cenę jaką będzie musiał ponieść za wybory innych – scena w której najwięcej emocji i nastroju jest przekazane poprzez mimikę aktora i wibrującą wręcz ciszę w ogromnym wnętrzu komnat zamku. Szkoda tylko, że na takie perełki nakłada się ogromna ilość scen akcji, które ani nie są wyjątkowe w dzisiejszych wysokobudżetowych produkcjach, ani też nie wciągają widza w wir opowieści – ot, troszkę ognia i wybuchów.
Szkoda też, że sposób doprowadzenia do pojedynku głównego bohatera ze swoim antagonistą i sam pojedynek jest zmieniony w porównaniu z książką. Rozumiem, że wynika to z potrzeby zwiększenia napięcia i możliwości wykazania się efektami specjalnymi – ale traci na tym ogólna atmosfera. Chociaż, może jest to grzech pierworodny każdej ekranizacji, fakt iż widz, który był wcześniej czytelnikiem, ma w głowie wyobrażenie tego, jak powinna ona zostać zekranizowana – i prawie zawsze jest to dalekie od filmowej rzeczywistości. I rozczarowanie bywa tym większe, jak zmienia się akcję książki by było lepiej, a jest jak jest…
Na chwilkę oderwę się od negatywów – miło ze strony twórców filmu, że starali się nawiązać do wcześniejszych filmów i uważny widz znajdzie elementy które pamięta z poprzednich seansów. Jak na przykład chochliki kornwalijskie z Komnaty Tajemnic – równie urokliwe jak wtedy. Miłym zaskoczeniem dla mnie było również skorzystanie przez Davida Yatesa z jednej ze swoich ulubionych aktorek (by przypomnieć „State of Play” czy „The girl In the cafe”), Kelly Macdonald, do której też mam lekką słabość. Krótka rólka – ale całkiem miło się odznaczająca na tle całego filmu.
Last but not least, szkoda, że dystrybutor filmu „zmusił” mnie do pójścia na seans 3D. Już dawno temu zauważyłem, że niewiele ta technologia daje filmom, a za to dużo więcej szkodzi, bowiem mocno ogranicza komfort ich oglądania. Tutaj jest podobnie – przyciemniony obraz, ograniczenie pola widzenia przez okulary, no i droższe bilety. Ja zresztą, po tego typu seansach, dostaje gratis ból głowy. Ale niestety nie miałem innego wyjścia, chcąc zobaczyć film z napisami – bowiem kopie z nimi były tylko w trójwymiarze. No ale, skoro to ostatni film z tego, dość lubianego przeze mnie cyklu, to dałem się nakłonić…
Moja ocena: 6/10