Harry Potter i Książę Półkrwi (Harry Potter and the Half-Blood Prince), USA / W. Brytania 2009
Jeśli miałbym pokusić się o podsumowanie tego filmu w dwóch słowach, to bez wątpienia byłoby to „lekkie rozczarowanie”. Dlaczego? Otóż przez swoją większą część film jest dość interesujący, może troszkę przydługawy, ale widać było że scenarzysta nie chciał wyrzucać za bardzo niepotrzebnych fragmentów bo chyba producenci nie chcieli rozczarowywać rzeszy potteromaniaków. Co prawda te niepotrzebne części dobrze się ogląda i same w sobie są ciekawe, ale przedłużają film nic nie wnosząc nic do fabuły. Chyba najlepszymi tego przykładami as quidditch, scena ataku na Londyn czy sprzątania u Slughorna. Chociaż, może twórcy chcieli się po prostu pochwalić jakie to fajne oni potrafią robić efekty specjalne… Ale jest też inny plus. Do pracy wrócił Steven Kloves i filmu nie ogląda się już – tak jak poprzedniego – jako serii średnio ze sobą połączonych scen, ale jako całość.
A to wszystko prowadzi do finały który jest jednym wielkim rozczarowaniem. Twórcy troszeczkę inaczej rozłożyli akcenty niż jest to w książce, i zdecydowali się na zrobienie z wizyty w jaskini głównego punktu filmu. I wpakowali wszystkie pieniądze w stworzenie odpowiednio wyglądających efektów. A niestety nie ma ona potencjału do bycia finałem – w porównaniu do książkowego. Chyba najbardziej będą rozczarowane osoby które czytały książkę. Ponieważ szykują się na końcową bitwę, ciesząc się z interesującego wstępu – a otrzymują na końcu trochę rozbitego szkła i Pottera w roli fruwającej szmacianej lalki.
Wspominałem wcześniej że jest to dość dobry film do momentu finału. Szczególnie że posiada kilka bardzo fajnych scen, które może troszkę spowalniają akcję – ale bardzo dobrze służą jako komediowe przerywniki w tym, jak by nie patrzeć dość ponurym, filmie. Jak na przykład sceny pomiędzy Harrym i Ronem, w szczególności po zjedzeniu zatrutych ciasteczek. Albo z Harrym po wypiciu eliksiru szczęścia. I w tych scenach szczególnie widać jak coraz starsi aktorzy są już zżyci ze swoimi bohaterami. No ale nic dziwnego, w końcu ładnych parę lat już ich grają. Ale i tak wszystkich ich nakrywa czapką Alan Rickman. Gra on w sposób bardzo minimalistyczny. Właściwie tylko głosem – ale każda scena z jego udziałem jest perełką. Fajnie, że w następnej części też będzie miał troszkę do zagrania…
Sporym rozczarowaniem dla mnie była muzyka, która w takim filmie zapewne powinna pełnić tylko rolę ilustracyjną do toczącej się akcji, a tutaj mi w paru miejscach przeszkadzała. Wydaje mi się, że o ile w poprzedniej części był to debiut w serii Nicholasa Hoopera, więc i ciekawie się słuchało innego podejścia do ilustrowania niż miał wcześniej John Williams czy Patrick Doyle, przez co słuchało się tego z zainteresowaniem – ale teraz już nie można tego tak potraktować…
Moja ocena: 6/10