Kod nieśmiertelności (Source code), USA 2011

Przed seansem miałem okazję czytać wiele różnych jego recenzji - w przeważającej części pochlebnych. Nie wiem, może troszeczkę miałem zbyt duże oczekiwania wobec „Kodu nieśmiertelności”, ale z seansu wyszedłem z lekkim poczuciem rozczarowania. Owszem, nie jest to zły filmu i zapewne nie jest to stracone 90 minut, ale też spokojnie można się bez zobaczenia go obejść. Chociaż, powoli się nam zaczyna wakacyjny sezon, w którym w kinach królują produkcje, które nie wymagają zbytniego myślenia. W końcu jest oczywistą oczywistością, że osoby chcące pomyśleć siedzą w tym czasie na plaży a nie w chłodnym i klimatyzowanym przeważnie kinie…

Wracając do filmu. Na pewno nie powinno się traktować poważnie świata zaprezentowanego nam przez twórców – bowiem przy głębszym zastanowieniu się bardzo szybko zaczyna się dostrzegać nielogiczności i sprzeczności, jakich pełny jest ten film o pętli czasu. Szczególnie że autorzy sami się wrzucają na minę, gdy w każdej pętli umieszczają kilka powtarzających się elementów – na które nie mają wpływu bohaterowie, więc powinny być takie same. Jak chociażby telefon od narzeczonego współpasażerki czy też postój na stacji. A jednak w każdym przypadku dzieją się one w innym czasie – pasującym twórcom. No ale nie miałem za bardzo nie zastanawiać się nad logiką tego filmu.

Wracając do ogólnych wrażeń. Największą wadą dla mnie tego filmu jest troszkę zaskakujący rozwój tempa filmu. Zawsze mi się wydawało, że we wszelkiego rodzaju filmach akcji, tempo wydarzeń i emocji powinno być coraz większe w miarę rozwoju fabuły i widz powinien przeżywać coraz większe napięcie. W „Kodzie nieśmiertelności” jest odwrotnie. Pierwsze dwa czy trzy pętle czasu są szybkie, dynamiczne i wciągające. Potem niestety, ale coraz więcej czasu poświęca się na rozwój romantycznego wątku i rozmów pomiędzy głównym bohaterem, a panią kapitan wysyłającą ją w kolejne pętle. Które pewnie samodzielne mogłyby udźwignąć całkiem interesujący film, ale tutaj niepotrzebnie rozwadniają „główną” linię filmu.

Natomiast warto zauważyć całkiem dobrą techniczną stronę tego filmu i bardzo efektowne wykorzystanie, niewielkiego przecież jak na amerykański film s-f, 32 mln budżetu. Co nie powinno dziwić, bowiem już w swoim pierwszym filmie – dużo lepszym – „Moon” Duncan Jones pokazał, że potrafi wycisnąć maksymalnie wiele z tego co ma. Ale na pewno zamiast iść w jakieś letnie popołudnie na „Kod nieśmiertelności”, zobaczyć sobie ten wcześniejszych film w komforcie własnej kanapy…

Moja ocena: 5/10