Parnassus (The Imaginarium of Doctor Parnassus), W. Brytania 2009

Film, który znany jest bardziej z tego co się działo wokół niego niż z tego co się dzieje w nim. A szkoda. Bowiem jest w nim wszystko to, co jest najlepsze w twórczości Terry’ego Gilliama, czyli ogromna wyobraźnia połączona z obserwacją ludzkich pragnień. W dodatku w pełni wykorzystująca możliwości jakie daje współczesna kino połączone z grafiką komputerową. To że twórca tego filmu ma wyobraźnie, którą mało co ogranicza, wiedzieliśmy już wcześniej – czego najlepszym przykładem były „Przygody barona Munchhausena”. Tutaj ta wyobraźnia jest – dzięki magicznemu lustru – podniesiona do jeszcze wyższego poziomu. Oglądając to, co jest w głowach osób które odwiedzają tą tajemniczą krainę – czasem ciężko jest pamiętać o tym by nie gapić się z wrażenia z otwartymi oczami. Swoją drogą ciekawe, co mógłby nam wyczarować Terry Gilliam, gdyby dysponował „prawdziwym” budżetem – a nie, dość średnim jak na standardy współcześnie nasyconego efektami filmu, 45 mln dolarów…

Pisząc o „Parnassusie” nie można nie wspomnieć o „sprawcy” tego całego zamieszania czyli o Heath Ledgerze. W myśl zasady, która powiada, że o zmarłych się mówi dobrze albo wcale – jego dwie ostatnie role, czyli Joker w Batmanie i Tony’ego w tym filmie – są wychwalane bardzo mocno i wręcz uważane za największe atuty tych filmów. Już przy pisaniu o filmie Nolana wspominałem, że owszem postać Jokera jest zagrana bardzo dobrze, ale w porównaniu z groteskowym Nicholsonem – gra w niższej lidze. Tutaj musze powiedzieć że jest dość podobnie. Grana przez niego postać jest przekonująca, interesująca i jednocześnie pociągająca. Czyli taka jaka powinna być postać oszusta. Ale jednocześnie, w porównaniu z trójką Law, Farrell i Depp – nie aż tak bardzo… Zapewne wynika to z tego, iż trójka grająca w zastępstwie może sobie pozwolić na dużo bardziej wyraziste środki, gra bowiem w świecie wyobraźni w której granie na pograniczu brawury doskonale pasuje. „Rzeczywisty” Londyn jest troszeczkę mniej wdzięcznym terenem do zabłyśnięcia.

Cały film jest „skradziony” przez Toma Waitsa. Jego diabeł jest dokładnie taki jaki powinien być. To znaczy wieloznaczny. Zły do szpiku kości i jednocześnie kuszący i pociągający. Wszędzie gdzie się pojawi, wygląda na lekko niedopasowanego do rzeczywistości – ale też pokazuje, że to rzeczywistość powinna być dopasowana. No i ten głos… Taki który nie tylko sprowadzi świętego na złą drogę – ale i sprzeda nam kompletnie niepotrzebne ubezpieczenie od stracenia duszy. Naprawdę – jest to jedno z największych atutów tego filmu.

Moja ocena: 7/10