Sherlock Holmes Gra cieni (Sherlock Holmes A Game of Shadows), USA 2011

Przed udaniem się na tą najnowszą amerykańską produkcję zastanawiałem się, czy przypadkiem nie powinienem najpierw sobie odświeżyć poprzedniej części – bowiem kompletnie nie pamiętam o czym była. Po lekturze swojej własnej recenzji widzę, że jednak nie było takiej potrzeby – ot, zwykły komercyjny film, nie warty pamiętania po wstaniu z kinowego fotela. Podobnie jest z jego sequelem. Jest to czysto komercyjna rozrywka, która dla „konesera” tego typu produkcji będzie nudnawa, ale dla przeciętnego zjadacza popcornu będzie całkiem przyjemnym sposobem spędzenia tego zimowo(kalendarzowo)-jesiennego(pogodowo) wieczoru. I niczym więcej.

Bardzo dobrze można na się przekonać jaki będzie ten film, oglądając jego początek. Paradoksalnie, nudną częścią jest bijatyka. Za długie zwolnione ujęcia i montaż nie pozwalający na zobaczenie czegokolwiek. Natomiast dialogi są całkiem przyjemne do śledzenia – co może lekko dziwić, bowiem w przeważającej większości hollywoodzkie produkcje przyzwyczaiły nas do odwrotnego porządku. Nie wiem, może to zasługa scenariusza państwa Mulroney, ale sceny rozmów ogląda się bardzo przyjemnie. Są inteligentne, szybkie i pełne chwytliwych haseł. Natomiast bijatyki i pojedynki są bliźniaczo do siebie podobne i bodajże poza jedną sceną (z wystrzałem ogromnego działa), nudne i niewarte zapamiętania.

O dziwo, jednym z najsłabszych stron tego filmu są efekty specjalne. Owszem, jestem w stanie docenić urok komputerowo generowanych panoram miast sprzed ponad wieku, ale nie da się ukryć, że bardziej są podobne do dziecięcych książeczek z rozkładanymi tekturowymi budynkami, niż do rzeczywistego wyglądu jakiegokolwiek miasta. To jeszcze jakoś ujdzie – ale już nocne zdjęcia, w szerokich ujęciach, wywołać mogą tylko salwę śmiech. Ja rozumiem, że bardzo łatwo można uzyskać takowe poprzez zminimalizowanie jasności. Ale, na litość boską, księżyc nie daje takich wielkich cieni. Hmmm, nawiązanie do tytułu filmu zupełnie przypadkowe...

Z drugiej strony, na pewno silną stroną tego filmu są kreacje aktorskie. Życie Roberta Downeya Jr. Pokazało nam, że doskonale będzie potrafił znaleźć w swojej przeszłości przeżycia potrzebne do pokazania świata uzależnień Sherlocka Holmesa. Ale i tak film kradnie mu Jude Law. Który może nie jest podobny do powszechnego wyobrażenia dr Watsona, ale fantastycznie oddaje ducha tej postaci. Chyba jest on, tak naprawdę, jedynym powodem dla którego warto pójść na ten film. Tylko i aż tyle…

Moja ocena: 5/10